Mają samochody z jedzeniem. Czy da się wyżyć z food trucków?
Food trucki (czyli jadłodajnie na kołach) to po prostu zwykłe, dające satysfakcję zajęcie. Pomysł na maksymalne zbliżenie do klienta, z lepszą niż dotąd ofertą kulinarną. Pomysł, który – na razie w większych miastach – się sprawdza.
11.09.2013 | aktual.: 16.06.2014 14:35
Oferta wyższej jakości
Satysfakcja satysfakcją, ale dochodzi też element najbardziej prozaiczny: ciężarówka z jedzeniem daje miejsce pracy. Food trucki, których w Warszawie jest już podobno około 30, a dla porównania w Trójmieście – kilka (będzie więcej! – prognozują właściciele), dają źródło utrzymania. Kokosów może nie ma, ale przeżyć można. Nie trzeba nawet gastronomicznego wykształcenia.
- Jestem po ekonomii, moja dziewczyna Ania po filologii polskiej. Skąd pomysł? Trochę z telewizji, trochę od znajomych – opowiada Paweł Miłosz, współwłaściciel Wielkiej Buły z Trójmiasta. – Natknąłem się na taki serial z ciężarówką, z której wydawano jedzenie. Spodobał mi się lekki, komediowy klimat. Opowiedziałem o idei przyjaciołom, zareagowali pozytywnie. Zobaczyłem na ulicy działającego już trucka o nazwie Carmnik. To dodatkowo mnie zmotywowało. No i działamy.
- Lubimy kucharzyć. Wiedzieliśmy, że jest popyt na takie punkty, z ofertą wyższej jakości niż w zwykłych miejscach z fast foodem – mówią z kolei Jacek i Piotrek, z wykształcenia – architekt i kucharz, z Carmnika.
Na gdańskim Targu Węglowym, gdzie trwa akurat miejska akcja nadawania temu słabo wykorzystanemu turystycznie miejscu bardziej „ludzkiego” oblicza, obie jadłodajnie stoją niemal ramię w ramię. I nikomu to nie przeszkadza. Klientów wystarczy dla wszystkich, bo food trucki, poza tym że serwują smaczne i urozmaicone dania, ciągle jeszcze zaciekawiają, przyciągają otoczką nowości.
Paweł miał swego czasu studio fotograficzne. Prowadzi też serwis internetowy, choć ostatnio, jak mówi, słabiej go obsługuje, bo jedzeniowy biznes pochłania energię i czas. Trzeba dbać o świeże dostawy, no i przemieszczać się tam, gdzie coś się dzieje – jak teraz, na Węglowym. Na tym w końcu polega różnica, że food trucki są w ruchu. Mają niby swoje zwyczajowe punkty, w których stoją, ale czasami można się rozczarować – wybrać się tam i zastać puste miejsce. Dlatego warto na bieżąco śledzić ich poruszenia w sieci.
Zaczyna się myślenie o zimie
Z tym miejscem jest poniekąd problem. Przepisy w polskich miastach często nie nadążają za szybko następującymi zmianami społecznymi i nowinkami w rodzaju foodtruckowego zjawiska. – Przyznam, że spodziewałem się jakichś problemów z papierologią, z sanepidem itd. Tymczasem poszło to dosyć sprawnie – wspomina Paweł. – Gorzej natomiast jest ze znalezieniem miejsca. Miejskie władze odpowiadają, że nie wydają zezwoleń i już. Jedyne, co nam pozostaje, to negocjowanie z właścicielami prywatnych posesji.
Potwierdzają to prowadzący Carmnik: - W każdym mieście jest trochę inaczej, ale generalnie rzeczywiście wiele atrakcyjnych miejsc odpada z tego względu, że należą do miasta. Możemy stawać na prywatnym terenie, oczywiście jeśli się dogadamy.
Food trucki zyskują klientów, bo starają się dostosować do kulinarnych potrzeb. Nie wtłaczają wszystkich Polaków w unifikujący szablon: buła, parówa, cebula. Oferują np. zapiekanki dla mięsożernych, ale pamiętają też o wegetarianach, a nawet o weganach, którzy mogą znaleźć dla siebie wersję bez sera. Klienci w większych miastach otrzaskali się już zresztą z nimi na tyle, że wiedzą, czego można się spodziewać w ofercie. Że to taka wyższa półka w porównaniu z tym, co było dotąd.
– Jadają u nas różni ludzie, nie tylko młodzi. Córka przychodzi z matką, ta po paru dniach przyprowadza koleżankę – opowiada Piotr z Carmnika.
Jaka przyszłość rysuje się przed food truckami? Na pewno ten segment rynku nie zdołał się jeszcze nasycić. Stąd opinie, że niektórzy właściciele ciężarówek, zakotwiczeni w super atrakcyjnych miejscach potentaci, zbijają naprawdę spore pieniądze – nawet i 60 tys. miesięcznie. Po odliczeniu kosztów i tak zostaje sporo.
Większość gastronomików nie zarabia tyle, ale nieoficjalnie przyznają, że wychodzą na swoje. Konkurencji na razie się nie obawiają, ponieważ, jak twierdzą, zapotrzebowanie na tego typu usługę nadal jest duże. I na pewno food trucków w polskich aglomeracjach pojawi się więcej.
Największym problemem wydaje się pogoda. Jesień jest jeszcze do przejścia, ale co będzie, jeśli zaczną się długotrwałe mrozy? Najwięcej obaw mają początkujący – pierwsza zima dopiero przed nimi. Paweł Miłosz zaznacza, że na zimne miesiące trzeba by znaleźć dobre miejsce. Do listopada będą działać, później się zobaczy. Jacek i Piotr zapewniają, że w okresie zimowym nie planują przerwy w działalności. Oby tylko aura dopisała.
TK /AK/WP.PL