Nieśmiały pracownik nie awansuje
Jeśli chcesz zrobić karierę, postaw się w roli sprzedawcy. Zachwalaj swoje atuty jak towar na rynku
06.10.2009 | aktual.: 06.10.2009 09:44
Jeśli chcesz zrobić karierę, postaw się w roli sprzedawcy. Zachwalaj swoje atuty jak towar na rynku – radzą psycholodzy i konsultanci biznesu. Dość kompleksów i fałszywej skromności. Nieśmiałe dziewczynki i zahukani chłopcy nie awansują.
Łukasz Witkowski, menedżer z Poznania, swoje atuty traktuje jak produkt, za który trzeba uzyskać jak najlepszą cenę. Wobec pracodawców i klientów przyjmuje merkantylną postawę. Wcześniej w robieniu kariery przeszkadzała mu fałszywie rozumiana skromność, którą wyniósł z rodzinnego domu.
- Moi rodzice uważali, że chwalenie się jest w złym guście — wspomina Witkowski. – Raczej podpowiadali, że należy umniejszać swoje zalety, osiągnięcia czy zasługi. I unikać rozgłosu. Zmienił się radykalnie dzięki szkoleniu z komunikacji interpersonalnej, w którym brał udział przed trzema laty. Jeden z trenerów podkreślał, że nic nie znaczy MBA, doświadczenie zagraniczne czy znajomość czterech języków obcych, jeśli branża o tym nie wie. - Wcześniej wyznawałem zasadę: usiądź w kącie, a na pewno ktoś cię zobaczy – mówi menedżer. – Ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. Byłem pomijany przy podwyżkach i awansach.
Dzisiaj chętnie reprezentuje firmę na krajowych i międzynarodowych kongresach, sympozjach i konferencjach. Często sam jest prelegentem, tym bardziej że biegle posługuje się angielskim, niemieckim i rosyjskim. Publikuje artykuły w pismach fachowych. Przymierza się do prowadzenia bloga.
- Odkąd zadbałem o swój public relations, moja kariera nabrała tempa – cieszy się Witkowski. – Nie boję się bezrobocia, chociaż moja firma zwalnia na potęgę. Na tyle bowiem ugruntowałem swoją pozycję zawodową, że szybko znalazłbym nowe zajęcie. Jeśli nie w kraju, to za granicą.
Pierś do przodu
W dziedzinie osobistego PR równych przodują Brytyjczycy i Amerykanie. Bo w kulturze anglosaskiej duży nacisk kładzie się na poczucie własnej wartości. Tam każdy raczej promuje siebie, a nie podważa swoje znaczenie. Potwierdza to Joanna Formela, która od dziesięciu lat pracuje jako sekretarka w Londynie.
- Gdy w Polsce powiem koleżance, że ma ładną bluzkę, zaraz usłyszę od niej, że nosi ją już drugi sezon. Albo że ciuch kupiła w lumpeksie – zauważa Formela. – W Anglii za komplement po prostu się dziękuję, i tyle.
Joanna przypomina sobie swoją pierwszą – i jak dotąd ostatnią – rozmowę w sprawie pracy na Wyspach. Poszła do biura na umówioną rozmowę o pracę. Przyszły szef pochwalił ją za to, że do perfekcji opanowała język angielski. A ona polskim zwyczajem odpowiedziała mu, że do doskonałości jej jeszcze bardzo daleko. Menedżer zwrócił jej uwagę, że w swoim domu może być nieśmiała i wstydliwa. Ale na płaszczyźnie zawodowej musi emanować pewnością siebie.
- Tej lekcji nie zapomnę do końca życia – stwierdza Formela. – W jednej chwili pozbyłam się kompleksów. Stałam się kobietą odważną, zdecydowaną, świadomą własnej wartości.
Pewność siebie jest cnotą
A skąd się u nas bierze skłonność do dyskredytowania siebie? Z domu, ze szkoły, ze sposobu, w jaki zostaliśmy wychowywani. Tak uważa Karol Jasiński, psycholog biznesu i konsultant z Wrocławia.
- W USA dzieci są chwalone. Jeśli nie wygrywają w jednej dyscyplinie sportowej, to w drugiej mogą pokazać na co je stać – tłumaczy ekspert. – U nas w edukacji zwraca się uwagę na wady, a nie na zalety. To, że gra w piłkę nam nie idzie, jest znacznie ważniejsza od tego, że mamy dryg do tenisa albo jazdy samochodem.
Jasiński wspomina, że był nieśmiałym i zahukanym nastolatkiem. Na studiach psychologicznych spotkał się po raz pierwszy z pojęciem asertywności. Początkowo nie mógł przekonać się do tej koncepcji, między innymi z powodu swojej religijności.
- W kościele, na lekcjach religii i na oazie słyszałem, że trzeba ograniczać swoje ego, powściągać tak zwaną miłość własną – opowiada psycholog. – Już same pozytywne myśli na swój temat wydawały mi się pychą. Nadal jestem człowiekiem wierzącym, ale już dziś wiem, że docenianie siebie jest cnotą, a nie grzechem.
Byle bez obciachu
U Jana Kowalskiego (nazwisko zmienione), prezesa międzynarodowego koncernu, dawna powściągliwość w promowaniu siebie wynikała z czegoś innego. Obawiał się zwykłego ośmieszenia i kompromitacji. Zawsze brał pod uwagę to, jak jego zachowanie i słowa odbiorą inni. Był niewolnikiem cudzych opinii. Dlatego nigdy nie pchał się na afisz. Unikał popularności. Aby nikt nie zakwestionował jego kompetencji, zwyczajnie je ukrywał.
- Bałem się, że jeśli zacznę zachwalić swoje zalety, współpracownicy i koledzy nazwą mnie nadętym, korporacyjnym dupkiem – tłumaczy Kowalski. Potrzebne mu było dwuletnie stypendium amerykańskie, że bez autoreklamy daleko nie zajedzie.
- Nie wystarczy robić dużo czy robić dobrze. Trzeba jeszcze robić na innych dobre wrażenie – wykłada swoją dzisiejszą filozofię pan prezes.
„Jeśli masz coś do sprzedania, a zachwalasz towar cicho, nie zarobisz nigdy tylko, jak ten co się drze jak licho” – głosi stara arabska piosenka ludowa. A jednak z tym „darciem się” nie należy przesadzać. Potrzebna jest równowaga między pewnością siebie a skromnością. Równowaga przez jednych nazywana kulturą, wyczuciem i taktem, a przez innych – inteligencją społeczną. - Co innego dobrze się sprzedawać, a co innego nie znać obciachu – wskazuje Karol Jasiński. – Ludzie hałaśliwi, narzucający się, pełni tupetu i buty irytują nas nawet bardziej niż ci, którzy przepraszają, że żyją.
(Janusz Sikorski)