Opcje walutowe: słony rachunek za błędy

Rozmowa z Leszkiem Pawłowiczem, profesorem, szefem Gdańskiej Akademii Bankowej.

Opcje walutowe: słony rachunek za błędy
Źródło zdjęć: © NaszeMiasto.pl | Grzegorz Mehring

06.03.2009 08:03

Codziennie dowiadujemy się o kłopotach przedsiębiorstw uwikłanych w tak zwane opcje walutowe. Czy skala problemu jest rzeczywiście tak duża, jak wynika z przekazów medialnych?
Moim zdaniem, skala problemu jest bardzo poważna, może chodzić w skali całej gospodarki o kwotę rzędu 15 miliardów złotych. A to już jest kwota, która ma znaczenia dla naszego kraju.

Oznacza to faktycznie, że przez opcja walutowe straci cała polska gospodarka...
Prawda o opcjach jest bardzo złożona. Z jednej strony ci, którzy lekkomyślnie takie opcje wystawiali, muszą być za to ukarani. Z drugiej jednak strony, nie może być tak, że za błędy przedsiębiorców musi zapłacić całe społeczeństwo, a niestety, jest taka groźba.

Bardzo jednoznacznie jako winnego wskazuje Pan na przedsiębiorców. Politycy zdają się więcej mówić o winie banków...
Wyjaśnijmy, jak działają te opcje. Jeśli opcję na zakup waluty po określonej cenie wystawia bank, to przedsiębiorca może, ale nie musi z tej opcji skorzystać. A nikt nie będzie zawierał niekorzystnej umowy. Problem jest w sytuacji, gdy opcję wystawiło przedsiębiorstwo, które zobowiązało się do dostarczenia na przykład euro w określonej cenie. Prawo do decydowania o zawarciu lub niezawarciu transakcji ma wtedy bank. A bank chce zrealizować swoje zyski. Ale pamiętajmy - taką, a nie inną opcję wystawił przedsiębiorca i on za to odpowiada. Ta sprawa w złym świetle stawia przedsiębiorców, a nie banki.

Ale problem tkwi w szczegółach. Przedsiębiorcy mówią, że otrzymywali od banków oferty wraz z prognozami, z których wynikało, że złoty będzie się umacniał. Ufano prognozom, które okazały się błędne.
Tutaj mamy do czynienia z dwoma aspektami sprawy. Po pierwsze, używa pan słowa "prognoza". To słowo oznacza, że coś się może zdarzyć, że jest pewne prawdopodobieństwo wystąpienia danego zjawiska. Ale prognoza to nie pewność. Identycznie jest z prognozą pogody - może się sprawdzić, ale nie musi. Co więcej, nie jest niezwykłe, gdy się nie sprawdza.

Ale sytuacja jest specyficzna, bo to że prognozy się nie sprawdziły, było bardzo korzystne dla banków, które te prognozy wystawiały...
I to jest drugi aspekt tego problemu. Bo gdyby tylko banki miały takie prognozy - to teoretycznie można by było mówić o jakiejś próbie manipulacji. Ale powiedzmy szczerze - prognozy banków nie są traktowane jako najbardziej wiarygodne. Bardziej wiarygodne są prognozy niezależnych instytucji badawczych, uczelni. I w pierwszej połowie 2008 roku wśród analityków panowała zgodność - wysoki kurs złotego wydawał się niezagrożony.

Nie doceniano skali nadchodzącego kryzysu?
Tej skali nikt nie docenił, ale argumenty za takimi prognozami były bardzo mocne. Polski eksport był bardzo wysoki, polskie firmy zarabiały mnóstwo euro. Do tego emigranci słali do kraju pieniądze, szacuje się, że było to nawet 20 miliardów euro rocznie. Na rynku i w banku centralnym wymieniano euro z funduszy europejskich. Było wielkie zapotrzebowanie na złotego, stąd jego cena była bardzo wysoka. Nic nie zapowiadało gwałtownej zmiany.

A na czym polegało załamanie wartości złotego?
Zbiegło się kilka czynników jednocześnie. Dość wspomnieć, że na rynku zmalał napływ waluty od osób pracujących za granicą. Po części dlatego że ich zarobki realnie stopniały, a po części dlatego że duża grupa emigrantów wróciła do kraju. Ubyło więc euro z tego źródła. Kontrahenci naszych eksporterów zaczęli mieć kłopoty. Do tego pojawiło się nowe zjawisko. Inwestorzy zaczęli wycofywać kapitał z Polski, między innymi po to by przekazać środki do swoich central za granicą. Efekt był natychmiastowy - euro zaczęło drożeć.

Ale takiego osłabienia - do 4,9 złotego za euro, nikt się nie spodziewał.
Sytuacja była prosta - gdy euro zaczęło drożeć, do akcji włączyli się spekulanci, widzący możliwość zarobienia na osłabianiu naszej waluty. To pogłębiło zjawisko spadku wartości złotego.

I to sprawiło, że prognozy okazały się tak bardzo chybione...
Dokładnie tak. Nikt nie był w stanie przewidzieć skali spadków. Ale jednocześnie analiza tego zjawiska powoduje, że nie zgadzam się z tezą, że banki kogoś wprowadzały w błąd. Jestem przekonany, że nie używano do tego celu błędnych prognoz.

Problemem może być to, w jaki sposób przedstawiciele banków przedstawiali przedsiębiorcom korzyści z tych umów...
Zachowajmy zdrowy rozsądek. Opcje walutowe oferowano firmom obecnym na rynku walutowym, mającym doświadczenie. To nie był produkt dla przeciętnego klienta banku, ale dla - teoretycznie - specjalistów. Musieli mieć świadomość ryzyka. Oczywiście można się zastanawiać, czy system wynagradzania w bankach nie skłaniał pracowników i pośredników do "działania na akord". Ale powtarzam - to nie było tak jak na przykład na rynku kredytów hipotecznych, gdzie dawano kredyty zwykłym konsumentom. To był produkt dla specjalistów.

Nie zmienia to faktu, że problem dla całej gospodarki jest gigantyczny i nie wiadomo, jak go rozwiązać. Politycy prześcigają się w pomysłach...
W mojej ocenie, niezłym rozwiązaniem jest droga sądowa, na przykład kontrolowana upadłość. W tym scenariuszu sąd ogłasza upadłość przedsiębiorstwa, które traci zdolność funkcjonowania z powodu opcji, a syndyk wystawia przedsiębiorstwo - jako całość, na sprzedaż. Wtedy może ono zostać wykupione przez na przykład państwo. Zostają uratowane miejsca pracy, częściowo zaspokojony jest wierzyciel.

Skoro rozwiązanie jest takie proste, czemu politycy prześcigają się w innych pomysłach?
Bo wszyscy mają świadomość, że polskie sądy są niewydolne. Niestety, przeprowadzenie takiej operacji na wielką skalę jest praktycznie niemożliwe.

Zdziwił się Pan, gdy wyszło na jaw, że "Remontowa" też straciła na opcjach?
Tę informację słyszę dopiero od pana. Ale jestem zdziwiony, bo to była bardzo dobrze zarządzana spółka.

Artur Kiełbasiński
NaszeMiasto.pl

opcjekurswaluty
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)