Przemycony na Zachód
Jeden z najpopularniejszych polskich kucharzy, Robert Makłowicz, opowiada o latach jakie spędził pracując fizycznie za granicą.
26.11.2007 | aktual.: 26.11.2007 12:21
Jeden z najpopularniejszych polskich kucharzy, Robert Makłowicz, nie będzie opowiadał o gotowaniu, ale o latach jakie spędził pracując fizycznie za granicą. Z Robertem Makłowiczem rozmawia Damian Szymczak.
– Pracował Pan w wielu miejscach...
– Po raz pierwszy w 1984 r. w Niemczech Zachodnich. O dziwo legalnie. To już były czasy, gdy studenci dostawali paszporty. Ja w dodatku otrzymałem wizę od niemieckiego rządu i mogłem jechać do pracy. W przetwórni owoców, wrzucałem czereśnie i wiśnie do maszyny, która je drylowała. W ’84 r. wybrałem się na Zachód jeszcze raz. Najpierw pojechałem pociągiem do Berlina Wschodniego, przeszedłem do Zachodniego, a potem łapałem stopa. W ten sposób – już bez wiz – zjechałem ładny kawałek kontynentu. Po prostu jak na granicach widzieli auta na zachodnich blachach, to ich nie sprawdzali.
– Krótko mówiąc, sam się Pan przemycił.
– Tak to można ująć. Podróżowałem między innymi belgijskim tirem. Na kierowcy zrobiłem tak dobre wrażenie, że za rok przysłał mi zaproszenie do siebie. Przeprowadzał wtedy remont w domu i umówiliśmy się, że ja wykonam większość prac. Tylko, że o budowlance nie miałem bladego pojęcia. A tam trzeba było zdrapywać stary lakier z drzwi, malować, szpachlować... Tragedia! Facet już po kilku dniach zorientował się, że mam do tego dwie lewe.
– I wyrzucił na bruk?
– Przeciwnie. Nawet słowa nie powiedział, tylko cierpliwie znosił moją radosną działalność. Dwa miesiące u niego spędziłem, a na koniec nieźle mi zapłacił. Jestem przekonany, że jak pojechałem, to musiał nająć fachowców żeby po mnie wszystko ponaprawiali. Dlaczego więc tak ze mną postępował? Chyba z litości. Po prostu żal mu było studenta z biednego kraju, zza żelaznej kurtyny. Wtedy w ogóle Polacy na Zachodzie często spotykali się z ogromną życzliwością. A ja od tamtego czasu bardzo lubię Belgię.
– Był jeszcze wyjazd na Wyspy.
– W 1989 r. pojechałem do Londynu. To był schyłek działalności Margaret Thatcher, niesamowity boom gospodarczy. Wystarczyło tylko zgłosić się do biura pośrednictwa pracy jako niewykwalifikowany robotnik i od razu miałeś pracę. Trafiłem do miasteczka pod Londynem, gdzie budowaliśmy wielokondygnacyjny parking przy centrum handlowym, które tam powstawało. Zacząłem jako „operator” miotły, skończyłem jako operator wózka widłowego.
– Jak widać, w branży budowlanej Pan nie został.
– Na szczęście dla mnie i branży. Choć bardzo mile wspominam tamtą pracę. W Anglii byłem przez rok. Po pierwsze nauczyłem się języka, po drugie – to była świetna szkoła samodzielności. Za to dużych pieniędzy nie przywiozłem, mimo że mieszkałem u mojej cioci, dzięki czemu odeszły mi koszty wynajmu jakiegoś pokoju. Tyle, że nie zamierzałem oszczędzać ani nawet ograniczać się w wydawaniu pieniędzy. Na przykład, często po pracy ubierałem się w garnitur, wsiadałem w taksówkę i jechałem do dobrej restauracji. W sumie wydałem trzy czwarte tego co zarobiłem. Mimo to, jeszcze rok wcześniej za pieniądze, które przywiozłem, kupiłbym w Polsce samochód i mieszkanie. Tylko, że wyjechałem już po czerwcowych wyborach. Wkrótce złotówka poszła w górę i to już były zupełnie inne pieniądze...