Straszna drożyzna na wakacjach. Narzekanie Polaków na ceny nie trzyma się kupy
W każde wakacje w mediach społecznościowych zaczyna się festiwal narzekania na zawyżone ceny w wakacyjnych kurortach. Wśród niezadowolonych są również warszawiacy, którzy w swoim mieście płacą nieraz dwa razy tyle, ile np. w Zakopanem. "Ale wie pan, to przecież Warszawa" - słyszę od turysty.
08.08.2018 | aktual.: 08.08.2018 14:02
Godzina 12, szczyt Gubałówki i szczyt sezonu. Pomiędzy straganami z pamiątkami i barami przechadzają się setki turystów. Co chwilę wchodzą lub wjeżdżają nowi.
Przystanek - bar z widokiem na góry. Grilowana kiełbasa - 15 złotych. Szaszłyk - 20 złotych. Karkówka się skończyła, nie dowiem się ile kosztuje, bo na cenniku ktoś przykleił pomarańczową karteczkę. Polskie piwo holenderskiego koncernu, przelane z butelki do plastikowego kubka - 7 złotych.
- Straszna drożyzna - słyszę jak narzeka siedzący obok mnie turysta. Warszawiak. - Przecież takie piwo w hurcie kosztuje ze dwa złote, albo i mniej - dodaje wzburzony.
W Warszawie, stolicy niedrogiej konsumpcji i uczciwych cen, na pewno jest znacznie taniej. Nie ma tam przecież skąpych, chamskich górali, czekających tylko na to, by wydoić "ceprów" na każdym kroku.
Godz. 16, Mielno, środek wakacji. Tłum plażowiczów powoli składa koce, parasole, parawany i idzie w kierunku okolicznych barów.
Knajpa przy plaży z widokiem na morze. Polskie piwo japońskiego koncernu, przelane z butelki do szklanki, kosztuje 9 złotych.
- Chyba ich poj... z tymi cenami - denerwuje się młodzieniec w koszulce Legii. Nie wiem, czy z Warszawy, ale biorąc pod uwagę koszulkę, zakładam, że tak. - I jeszcze za kebaba 16 złotych.
No tak, w Warszawie na pewno jest znacznie taniej. Nie ma tam przecież sezonowych przedsiębiorców, którzy przez dwa miesiące muszą zarobić jak najwięcej, żeby utrzymać się przez resztę roku. Nie ma cwaniaków oszukujących nieświadomych turystów.
Godz. 18, Bulwary Wiślane, Warszawa. Na niedawno wyremontowanym deptaku - tłumy. Niektórzy spacerują, inni siedzą na kamiennych stopniach. Przed barami ustawiają się długie kolejki.
Można w nich kupić m.in. piwo. Takie samo, jak w górach czy nad morzem. W ofercie polskie piwo (wszystko jedno jakiego koncernu) przelewane do szklanki, plastikowego kubka lub pite prosto z butelki. Trzeba za nie zapłacić nawet 14 złotych. Najmniej - 10.
Głosów protestu nie słychać. Wszyscy grzecznie stoją i prowadzą kolejkowy small talk. Pytam o wysokie ceny.
- No tak, jest trochę drogo - odpowiada wysoka, dobrze ubrana blondynka. - Ale wie pan, to jest Warszawa. Kultura też jest inna, nie jest tak tandetnie, jak nad polskim morzem.
Wychodzę z baru popatrzeć na inną kulturę. Jakiś młodzieniec załatwia się obok przenośnej toalety. Grupka młodzieży wstaje z kamiennych schodów i odchodzi chwiejnym krokiem. Zostawia po sobie 6 butelek, 4 kubki, karton po soku i paczkę po papierosach.
Wracamy na Gubałówkę. Pytam niezadowolonego turystę, czy nie przeszkadzają mu warszawskie ceny.
- No wie pan, Warszawa to co innego - słyszę w odpowiedzi.