Szli do pracy, spotkała ich śmierć
W PRL, według zapewnień rządzących, to ludzie pracy byli najważniejsi. Wystarczyło jednak, by wyrazili swoje niezadowolenie
To z kolei mogło służyć jako pretekst, by zamykać ich w więzieniach, wyrzucać z pracy, a nawet do nich strzelać.
41 lat temu w Gdyni wojsko i milicja otworzyły ogień do spokojnych ludzi, udających się rano do zakładów pracy. Gdynianie nie dali władzy żadnego pretekstu do użycia przemocy. Ich protesty przeciwko podwyżkom nie spowodowały zamieszek w mieście. Rozruchy zaczęły się dopiero po porannej strzelaninie.
PRL płaci i wymaga
Państwo pełniło wówczas rolę głównego pracodawcy, mogącego przyjmować i zwalniać z pracy według własnego uznania. Było przy tym właścicielem wszystkich środków przekazu. Miało więc nieograniczone możliwości, jeśli chodzi o tworzenie i niszczenie karier zawodowych, a również manipulowanie faktami.
Rządowe gazety – innych wówczas nie było – podawały, co prawda, informacje o podwyżkach. „Przykrywały” je jednak wyeksponowanymi doniesieniami o obniżonych cenach w mniej istotnych dziedzinach.
Pisano na przykład, że tanieją pralki i radia oraz telewizory. Zapomniano tylko dodać, że taniejący model odbiornika TV wyszedł z produkcji kilka lat wcześniej.
Nowiny o obniżkach cen trafiały na najbardziej wyeksponowane miejsca. Natomiast o tym, że zdrożało mięso, żywność i węgiel, informowano dopiero na dalszych stronach gazet.
O tym nie mówimy!
U źródła konfliktu, który doprowadził do tragedii na Wybrzeżu, były cenowe podwyżki. Najbardziej niepokoiły one tych, którzy zarabiali najgorzej – słabo wykwalifikowanych robotników z dużych zakładów. Podczas wydarzeń grudniowych w 1970 roku zginęło 45 osób. Wśród ofiar znajdowali się robotnicy, studenci, a nawet uczniowie. Wielu zabitych nie miało 30 lat.
Władze podjęły próbę zatarcia śladów zbrodni. W samym Trójmieście było to niemożliwe, ale dołożono starań, by wieści o masakrze nie przedostawały się w głąb kraju. Nie pisano o tym ani w ogólnopolskich dziennikach, ani w lokalnych gazetach. W kraju wiedziano jedynie o rozruchach na Wybrzeżu. Szczegółów dowiadywano się na ogół dopiero z zachodnich rozgłośni, m.in. z Radia Wolna Europa. Rządzący posunęli się do tego, że robotników spoza regionu, mieszkających w hotelach robotniczych, nakazali zwalniać z pracy. Musieli oni wracać do domów. Dzisiaj historycy przypuszczają, że miało to służyć utrudnieniu stwierdzenia, kto zginął, a kto wyjechał, a tym samym zatarciu liczby ofiar.
Chaos przyczyną tragedii?
Jak to się stało, że władze bez żadnej istotnej przyczyny rozkazały strzelać do spokojnie udających się do pracy ludzi? Przyczyną był zapewne chaos decyzyjny. Rozwój wypadków wyprowadził czynniki rządzące z równowagi. Nikt nie był na niego przygotowany. W partii pojawiły się zwalczające się nawzajem stronnictwa. Każde z nich zaistniałą sytuację chciało wykorzystać do własnych celów.
Zwolennicy twardych rozwiązań optowali za użyciem siły. Partyjny beton chciał na gruzach starych, zrównanych z ziemią stoczni postawić nowe. Z kolei stronnicy dyskusji i politycznych rozwiązań namawiali do spokoju i powrotu do pracy. Decyzje obu skrzydeł w partii były sprzeczne.
Dyrekcje zakładów i miejscowi sekretarze partyjni rozmawiali z załogami. Gdyby rozwój sytuacji zależał od nich, do rozlewu krwi zapewne by nie doszło. Jednak decyzja o użyciu broni zapadła na wyższym szczeblu. Zły przepływ informacji dopełnił dzieła. Po wydarzeniach grudniowych władza została zmuszona do pewnych ustępstw. W miejsce skompromitowanego, obarczonego odpowiedzialnością za tragedię Gomułki, pojawił się zaakceptowany przez Moskwę Edward Gierek.
W porównaniu z poprzednikiem, sprawiał wrażenie nowoczesnego (na tamte czasy) szefa, rozumiejącego pracownicze potrzeby. Miał, jak byśmy to dziś powiedzieli, dobry PR, nieźle wyglądał, znał francuski. Jego rząd w marcu 1971 wycofał się z grudniowych podwyżek. Przez następnych kilka lat Gierek zarządzał więc firmą o nazwie PRL po swojemu. Skutki jego rządów są dziś dobrze znane.
Tomasz Kowalczyk/MA