Wieczny chłopiec

Jeden z najmłodszych polskich milionerów, fanatyczny gracz, który zbił majątek właśnie na produkcji gier. I tylko skromność nie jest jego mocną stroną. - Znam się na tym, co robię. Mierzę wysoko - mówi Marek Tymiński, prezes CI Games.

Wieczny chłopiec
Źródło zdjęć: © sukcesmagazyn.pl | sukcesmagazyn.pl

18.09.2014 | aktual.: 17.12.2014 12:58

Kim jest statystyczny gracz?

Mężczyzną, ma dwadzieścia kilka lat. Choć np. w Stanach Zjednoczonych średnia wieku jest już o prawie dziesięć lat wyższa.

Często słyszy pan pod swoim adresem: wieczny chłopiec?

Jakaś część mnie chce pozostać dzieckiem. Nie potrzebuję odgrywać roli statecznego prezesa. Zresztą w biznesie gier wideo trzeba czuć się młodo.

I tak się pan czuje?

Mam 37 lat. Przynajmniej tak wynika z metryki. Fakt, ostatnie 15 lat minęło mi błyskawicznie. Na pewno jestem mądrzejszy, wiele przeżyłem.

Jest pan bardziej odporny na krytykę? Zresztą chyba nie ma pan wyjścia. Przynajmniej od czasu, gdy gra pana produkcji - „Sniper Ghost Warrior 2" - zebrała nieprzychylne recenzje.

Nie wszystkim krytykom się podobała. Na szczęście gracze byli innego zdania. Dowód? Wysoka popularność „Snipera". Przez analogię do rynku filmowego: opinia krytyków nie jest aż tak ważna jak pełne sale.

Pana firmie CI Games dostało się m.in. za to, że mimo szumnych zapowiedzi gra nie spełniła oczekiwań i momentami przypominała niskobudżetową produkcję.

Nie zgadzam się. Obie jej części nieźle się prezentowały. Poza tym jeszcze nikomu w tej branży nie udało się zadowolić wszystkich.

Co nie zmienia faktu, że w ostatnich miesiącach często musiał się pan tłumaczyć.

Jako prezes spółki notowanej na giełdzie jestem odpowiedzialny za przepływ informacji. Tłumaczę więc inwestorom, ale nie tłumaczę się. To kolosalna różnica.

„Życzę wszystkim producentom, by ich gry doczłapały się do poziomu 2 mln sprzedanych egzemplarzy. Bo każda gra, która sprzeda się w ilości ponad miliona kopii, powinna zostać uznana za hit" - to pana odpowiedź na mało pochlebną recenzję zamieszczoną na branżowym portalu.

Bez dwóch zdań - obie części „Snipera" są sukcesem, również rynkowym. Łącznie sprzedaliśmy prawie 5,5 mln kopii. Polacy powinni kibicować takim firmom jak moja. Bo ile jest polskich marek, które odniosły sukces w skali globalnej? Niewiele.

A co z pana bezpośrednią konkurencją - CD Projektem? Grywa pan w „Wiedźmina"?

Nie, nie grywam.

Dlaczego? Zrobiłby pan go lepiej?

Czy lepiej? Na pewno inaczej niż poprzednie dwie części. Zupełnie innym erpegiem jest nasz „Lords of the Fallen". Pod koniec października czeka nas światowa premiera tej gry. Jest tu interesujący starożytny świat, upadły bóg oraz armia lordów siejących spustoszenie. Do tego świetna, rozbudowana akcja, wysoki poziom trudności oraz taktyczna walka.

Pewnie nie bez znaczenia jest to, że współtwórcą gry jest Tomasz Gop. Nie kto inny, jak autor wspomnianego „Wiedźmina". Podkupuje pan ludzi?

Nie musiałem. Tomasz Gop sam opuścił konkurencję. U mnie pełni funkcję producenta wykonawczego. Razem z kilkoma osobami odpowiada również za wizję gry.

„Enemy Front", gra, która miała premierę w czerwcu, to z kolei opowieść o Powstaniu Warszawskim.

Mniej więcej rok temu postanowiliśmy, że historia Warszawy będzie w tym projekcie najważniejsza. Tym bardziej że świat ciągle mało wie o tym wydarzeniu.

Ale pan wie na pewno, że w ten sposób łatwo włożyć kij w mrowisko?

Na moje decyzje nigdy nie miały wpływu przypadkowo zasłyszane opinie. Nie ukrywam, że wątek patriotyczny miał dla nas duże znaczenie. Choć nie wszystkie osoby zaangażowane do tej konkretnej pracy były Polakami. I, co ciekawe, to właśnie obcokrajowcom najbardziej zależało na uwypukleniu wątków historycznych. Inna sprawa, że w światowym środowisku graczy panuje głód nowych historii z czasów II wojny światowej. Ile można wałkować lądowanie na plażach Normandii?

Przejdźmy do retrospekcji. Zaczynał pan z wysokiego C. Jako 23-latek miał pan już milion długu. Skąd on się wziął?

To dawne czasy. Od 19. roku życia prowadziłem własny biznes. Zyski były mniejsze niż ilość gotówki, jaką musiałem w swoją działalność wpompować.

A dziś - Marek Tymiński, lat 37, fanatyk gier, jeden z najbogatszych Polaków. Ma na koncie ponad 200 mln zł. Trafna charakterystyka?

Z wyjątkiem tych milionów. Jest ich zdecydowanie mniej - patrząc na wycenę spółki. Ile dokładnie? Nie wiem, nie liczę na bieżąco. Wiem jedno: znam się na tym, co robię. Mam nadzieję, że kolejne inwestycje to potwierdzą.

Jak np. najnowsza produkcja? Łączny budżet „Lords of the Fallen" wraz z marketingiem wyniósł 40 mln zł. To dużo?

Zależy, do czego będziemy porównywać. Obie części gry „Sniper Ghost Warrior" to strzelanki. W tym segmencie konkurencja jest największa i najbardziej zaciekła. Międzynarodowi liderzy, jak np. wydawcy „Call of Duty" czy „Battlefield", wydają na produkcję setki milionów dolarów. Na tym tle wypadamy skromnie. W przypadku gier RPG budżety często są już znacząco mniejsze.

I to jest dla pana szansa?

Tak, choć ten gatunek dla mojej firmy to nowość. Ale decyzję o produkcji podjąłem świadomie. To wyzwanie, a ja lubię wyzwania.

Jak wtedy, gdy jako 12-latek handlował pan grami na giełdzie komputerowej?

Tak zarabiałem swoje pierwsze pieniądze. Całkiem niezłe. Porównywalne z przeciętną w owych czasach pensją. Rodzice podwozili mnie pod moje stanowisko pracy na ul. Grzybowską w Warszawie. Miałem pracujące weekendy, ale nie narzekałem.

Myślał pan kiedyś o swoim życiu w kategoriach przypadku? Był pan w liceum, gdy trafiło się panu pierwsze zlecenie na reklamę w grafice komputerowej. Była ona później emitowana m.in. w Polonii 1.

W moim życiu nie brakowało przypadków. Sztuka polega na tym, by być na nie otwartym i umieć je wykorzystać.

Kolejny przypadek: miał pan handlować komórkami z Berlina, a stanęło na PlayStation.

No właśnie. Wystarczyło być w odpowiednim miejscu i czasie. A poza tym mieć koło siebie odpowiednich ludzi. To esencja biznesu. Choć czasem się zastanawiam: co by było, gdybym wtedy zaczął handlować telefonami? Może stworzyłbym imperium i Apple byłby moją bezpośrednią konkurencją?

Skromność nie jest pana główną cechą.

Jestem skromny, ale mierzę wysoko.

I jeszcze jeden zbieg okoliczności: nie miał pan pieniędzy na rozkręcenie interesu, ale ktoś z rodziny kolegi miał. Tym kimś był Sidney Polak z T.Love, który później między koncertami zajmował się importem gier.

Tylko czy to ja miałem szczęście? A może też ta druga strona, bo dzięki mnie mogła robić ciekawy biznes i zarabiać pieniądze. To nie jest fałszywa skromność. Wielu Polakom brakuje wiary w siebie. Ciągniemy w dół, równamy do słabszych. To bardzo przeszkadza w robieniu biznesu oraz w sporcie. Na szczęście ja nie mam z tym problemu.

Jaka jest pana recepta na sukces?

Na pewno nie trzeba skończyć szkoły z ekonomią w nazwie. Trzeba chcieć. I być niezłomnym w realizacji swoich celów.

To dlatego nie skończył pan ekonomii na Uniwersytecie Warszawskim?

Nie skończyłem tych studiów, bo były dla mnie zbyt teoretyczne, nie wciągnęły mnie. A jeśli coś mnie nie interesuje, to tego nie robię. Po prostu. Zamiast tego zaliczyłem długą listę międzynarodowych kursów.

Rok 2000 był dla pana przełomowy. To wtedy zajął się pan produkcją gier. Pierwsze założenia: tworzyć gry o niższych budżetach i zalać rynek. Taki był plan?

Nie do końca. Pierwszy był „Starmageddon", kosmiczna strategia. Zebrał bardzo dobre recenzje i był umiarkowanym sukcesem komercyjnym. Mimo to myślę o tej grze z olbrzymim sentymentem. To pierwszy produkt, który sfinansowałem. Wyłożyłem prawie 1 mln zł, co w porównaniu z ostatnimi 40 mln wydaje się dziś śmieszną sumą.

Dzięki tym mało ambitnym produkcjom udało się pokryć pana ówczesne długi?

Tańsze gry, które produkowaliśmy przez te lata, trafiały do setek tysięcy graczy w Polsce i na świecie. Owszem, niektóre były dodatkami do gazetek. Ale wersje kioskowe często nie różniły się od tych pełnowartościowych. Z tą różnicą, że ukazywały się np. dwa lata od premiery. A wracając do pieniędzy: fakt, interes nieźle się kręcił, choć daleko mu było do dzisiejszego.

To po co wziął się pan za branżę porno?

Dokładniej - za firmy erotyczne. To ciekawa historia. Pomysł na biznes podrzucił mi pewien prezes firmy kolporterskiej. Pokazał wyniki sprzedaży produktu, który technicznie jako gazeta z filmem nie różnił się od tego, który wydawała moja firma. I tak obok produkcji gier miałem spółkę, która zajmowała się dystrybucją filmów dołączanych do różowej prasy. Nasi ówcześni partnerzy handlowi, jak Empik czy Ruch, skutecznie prowadzili ich sprzedaż w detalu.

Szybka i łatwa gotówka?

Na pewno nie.

Wyszedł pan z tego biznesu, bo - jak sam przekonywał - znudził się tą tematyką.

To prawda. Internet coraz bardziej zyskiwał tam na znaczeniu. Z jednej strony można próbować odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Z drugiej - porzucić biznes bez sentymentu. Wybrałem drugie rozwiązanie.

Ale nadal lubi pan eksperymentować z nowymi pomysłami? Stąd sieć barów sushi?

Pierwszą restaurację 77 Sushi otworzyłem ponad 11 lat temu. Dziś pod tą marką funkcjonuje kilkanaście lokali w całej Polsce. Kilka miesięcy temu otworzyłem Wabu Sushi Bar. Świetna, wykwintna kuchnia, do tego nowoczesny i elegancki design. Chcemy, aby stała się jedną z topowych restauracji sushi w Polsce.

2007 r. to kolejna przełomowa data i wejście na giełdę. To wtedy zmienił pan strategię, postawił na gry z wyższej spółki?

Jeszcze jako City Interactive dysponowaliśmy skromnym budżetem. Na początku było to raptem kilkaset tysięcy kapitału. Nie mogliśmy nawet marzyć o wejściu na branżowe salony. Ale dzięki temu byliśmy niezależni, samodzielni, nie połknął nas jeden ze światowych gigantów.

Jednak to dzięki akcjonariuszom pojawiły się dodatkowe pieniądze. Co wtedy stało się z pana niezależnością?

Zaczęliśmy transformację spółki w firmę, która jest w stanie produkować dużo droższe, czyli bardziej dopracowane, rozbudowane gry. Nigdy nie żałowałem tej decyzji. Choć z dzisiejszą wiedzą zrobiłbym kilka rzeczy lepiej, to i tak patrzę na tamto wydarzenie w kategorii sukcesu. Byliśmy ostatnim w tym czasie udanym debiutem giełdowym. Później nastał kryzys.

W tym czasie konkurencja, CD Project, szła w górę, korzystając z powodzenia „Wiedźmina".

Nie chcę komentować wyceny innych notowanych spółek. Z biznesowego punktu widzenia, póki nie chcemy uzyskać finansowania z emisji akcji, nie ma większego znaczenia, czy kurs jest po 8 czy 80 zł. Nie szukam szybkiego zarobku, nie kupuję gwałtownie, nie sprzedaję.

W najnowszych produkcjach „Enemy Front" i „Lords of the Fallen" musi pan pokładać wielkie nadzieje. Jeden z branżowych portali napisał, że teraz chyba można panu uwierzyć. Bo jako właściciel ponad połowy akcji CI Games poczuł pan, jak to jest rzucać słowa na wiatr.

Wiele wskazuje na to, że „Lords of the Fallen" będzie dużym sukcesem.

I nie rzuca pan już słów na wiatr?

W życiu! W takich sytuacjach zawsze mam ochotę spytać krytyka: człowieku, jaki jest twój życiowy dorobek, czym możesz się pochwalić?

To prawda, że chcąc ograniczyć koszty działalności spółki, obniżył pan swoją pensję do 2 tys. zł brutto?

To prawda.

I jak się żyje za takie pieniądze?

Na szczęście mam spore oszczędności. Nie muszę sobie jedzenia od ust odejmować.

A dziś ile pan zarabia?

Tyle samo. Jestem konsekwentny: czekam na premierę „Lords of the Fallen".

Pieniądze psują człowieka?

Od wielu lat żyję na stałym, nie najgorszym poziomie. Jestem przyzwyczajony do dużych pieniędzy, ale nie czuję, by mnie jakoś zmieniły, zniszczyły. Mam wrażenie, że problem zaczyna się wtedy, gdy potężna kasa pojawia się niespodziewanie. To wtedy ludzie zaczynają wariować. Znam takie przypadki.

Lubi pan ryzykować?

W tej branży nie ma innego wyjścia. Dlatego nauczyłem się zarządzać ryzykiem. Jak? Na przykład odpowiednio sterując wypuszczaniem kolejnych części gier. Nauczyłem się również żyć pod presją. Śpię normalnie, nie miewam koszmarów - jeśli o to pani pyta. Czuję natomiast odpowiedzialność za ludzi, których zatrudniam. Jest ich około 200, licząc zależny od nas niemiecki zespół. Ale znów - do wszystkiego dochodziłem stopniowo, popełniałem błędy, trafiali mi się nierzetelni kontrahenci...

Ile zostało w panu tego chłopaka, który jeździł starym, rozpadającym się maluchem?

Bardzo dużo. Choć z malucha przesiadłem się do maserati. To wygodne auto, zresztą gdzie ja bym teraz kupił malucha?

Golf to kolejny kaprys milionera?

Od razu kaprys. To świetna, złożona gra. Bardzo wymagająca. Niestety, wielu Polaków nie zna i nie rozumie tej gry tak dobrze jak Amerykanie czy Brytyjczycy. Cóż, w wielu sprawach jesteśmy jeszcze jako kraj zacofani i mamy wciąż dużo do nadrobienia. Fakt, zanim spróbowałem, też byłem ślepy i głuchy. Myślałem, że golf to rozrywka dla starszych panów, bez emocji, stresu i potu. Bo czy można się zmęczyć, spacerując po trawie?

Kiedy zmienił pan zdanie?

Pojechałem sam, z własnej woli, na driving range. Zrobiłem, jeszcze bez przekonania, zieloną kartę. Dzięki temu mogłem wyjść na prawdziwe pole. I wtedy mnie poraziło. Przestrzeń, powietrze, klimat! To było pięć lat temu. Od tamtej pory nie ma dnia, żebym nie myślał o golfie. Staram się trenować codziennie. W domu przygotowałem sobie pokój, w którym ćwiczę uderzenia. Mam również putting green w ogrodzie, a co weekend jestem na polu.

Niektórzy mówią, że pole golfowe sprzyja prowadzeniu biznesu, finalizowaniu umów.

Choć znam w tym sporcie niemal wszystkich dobrych graczy i nie brakuje wśród nich biznesmenów, nigdy nie łączyłem pracy z przyjemnością. Gdy zaczynam grać, wyłączam telefon. Nie ma mnie dla nikogo. Przestawiam się na zupełnie inny tor myślenia. Zresztą golf potrafi być czasem bardziej stresujący niż biznes. Naprawdę.

A wracając do świata wirtualnego: jak być cały czas na bieżąco, przewidywać nowe trendy?

Potrzebne są wiedza i intuicja. Mam masę kontaktów, rozmawiam z ludźmi, słucham środowiska. Wykorzystuję wszystkie możliwe kanały.

Ma pan armię testerów czy sprawdza pan swoje produkty sam?

Mam od tego ludzi, kilkanaście osób, zatrudniam też specjalistyczne firmy, których zadaniem jest tropienie najdrobniejszych niedoróbek. Ale sam też jestem graczem. Mam konsole, grywam z synem, pewnie za parę lat dołączy do nas moja córka.

A jak ktoś kiedyś zapyta pana: co ty wiesz o zabijaniu (w grach - ma się rozumieć)? Co pan odpowie?

Czas działa na moją korzyść. Nie mam powodów do zmartwień.

Źródło artykułu:Magazyn Sukces
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)