Chimeryka na rozdrożu
Termin Chimeryka - synonim wzajemnego uzależnienia USA i Chin - wprowadzili w 2006 r. do publicznego dyskursu Niall Ferguson i Moritz Schularick.
05.10.2009 18:25
Termin Chimeryka - synonim wzajemnego uzależnienia USA i Chin - wprowadzili w 2006 r. do publicznego dyskursu Niall Ferguson i Moritz Schularick.
W ten skrótowy sposób autorzy terminu wskazywali na zjawisko, które jest oczywiste: dla Chin rynek amerykański jest głównym rynkiem zbytu, a z kolei Chiny są głównym odbiorcą amerykańskich papierów skarbowych. Amerykanie konsumują coraz więcej tanich towarów z Chin i są coraz bardziej zadłużeni, ale dzięki temu Chiny mają wzrost PKB rzędu 10 proc. Obaj partnerzy tak się uzależnili od siebie, że gwałtowne rozluźnienie współpracy którejkolwiek z nich byłoby szkodliwe dla obu stron.
Złapał Kozak Tatarzyna...
Wkrótce się okazało, że w tle tych finansowo-handlowych uzależnień - typowych dla globalizacji - jest też cicha rywalizacja polityczna, a nawet wojskowa. I jeśli dzisiaj się mówi, że Ameryka jest coraz bliższa politycznie i gospodarczo Azji (zarazem oddalając się od Europy), to praktycznie oznacza to, że głównym partnerem dla USA - ale i przyszłym rywalem na scenie politycznej - są i będą Chiny. O tym, że do starcia o pierwszeństwo musi dojść gdzieś w okolicach roku 2025, mówi wprost raport amerykańskiej agencji badawczej.
Kiedy wybuchł kryzys, nie było początkowo żadnej koordynacji między rządami wchodzącymi w skład grupy G7. Zresztą okazało się, że gospodarki G7 uderzone są najmocniej, a ratunek dla ożywienia koniunktury może przyjść z Chin, Brazylii, Indii czy krajów Azji Południowo-Wschodniej. Ponieważ członkowie grupy G7 chcieli zachować ekskluzywność swojego klubu (trochę jak zubożali lordowie, którzy powstrzymywali się z zapraszaniem na swoje pokoje bogatych dorobkiewiczów), padł pomysł zaproszenia tych, którzy mogą być potrzebni, ale do klubu pod innym szyldem.
W ten sposób powstała grupa G20 (Polska, jak wiadomo, niestety się w niej nie znalazła) - zdecydowanie bardziej reprezentatywna dla gospodarki światowej. Jednak koordynacja i programowanie rozwiązań okazało się w tym wariancie „drogą przez mękę”, wobec bardzo istotnych rozbieżności interesów. Francja, wspomagana przez Niemcy, przeprowadziła generalną krytykę systemu finansowego USA. Wielka Brytania z kolei lansowała bezlimitowe wspomaganie swojego sektora finansowego finansami publicznymi, a Chiny wysunęły postulat rezygnacji z dolara jako waluty światowej - na rzecz SDR-ów.
Już wtedy niektórzy komentatorzy lekceważąco potraktowali pomysł G20 i zaczęli mówić o G2. Ich zdaniem tylko współpraca Stanów Zjednoczonych i Chin mogła być motorem koniunktury światowej przed kryzysem, ale i teraz od tej współpracy najbardziej zależy jakie będzie tempo wychodzenia z recesji. USA są bowiem ciągle największym rynkiem zbytu dla eksporterów, czego konsekwencją jest amerykański ujemny deficyt handlowy. Świadczą o tym dane z czerwca 2009 r. Deficyt handlowy USA wynosił:
- z Japonią 4 mld dolarów,
- z UE 8 mld dolarów,
- z OPEC 7 mld dolarów,
- z Chinami 20,5 mld dolarów. Podręcznikowo rzecz traktując ujemny (i to od lat) bilans w obrotach handlowych jest szkodliwy; tak jednak jest zawsze w gospodarce zamkniętej. W gospodarce globalnej tandem Chimeryki do czasu kryzysu jakoś działał. Przede wszystkim cieszył on Chiny, bo umożliwiał Państwu Środka ogromny eksport. Dla USA natomiast płacenie dolarami, które natychmiast były absorbowane przez Chiny i powiększały chińskie rezerwy, nie było problemem. Ba, w amerykańskiej gospodarce (obecnie w recesji), sam fakt powiększania się importu i deficytu - co odnotowano w ostatnich miesiącach - został oceniony jako pozytywny symptom, świadczący o zwiększeniu obrotów na rynku wewnętrznym, a więc wychodzenia z recesji (rys. 1). Z kolei dla gospodarki światowej obecnie im więcej Stany Zjednoczone kupują i konsumują - a więc praktycznie im więcej importują - tym lepiej.
Czy tandem USA-Chiny dalej może działać? Odłóżmy na razie ambicje Chin forsowania własnej waluty (pisałem o tym w „GB” nr 36/09), bo to perspektywa, jak sami Chińczycy przyznają, rzędu 10 lat. Odłóżmy także tymczasem na bok ambicje mocarstwowe Chin i zastanówmy się nad perspektywą Chimeryki. Przegląd taki robi Edward Harrisom w artykule „Will Chimerica’s Demise Take Down Globar Economy?” (Seeking Alpha z 15.09.2009). Ostatnio pojawił się bowiem poważny zgrzyt w stosunkach handlowych: rząd USA nałożył na chińskie opony cło, co spotkało się z chińskim krokiem odwetowym - nałożeniem cła na amerykańskie kurczaki i części samochodowe. Dodatkowo Chiny skierowały skargę do WTO. Oczywiście problemem dla gospodarki światowej nie są chińskie opony czy amerykańskie kurczaki; chodzi o to, czy na najbardziej prężnym rynku nie pojawiają się pierwsze sygnały protekcjonizmu. A tego wszyscy się boją najbardziej. Polityka ochrony własnego rynku przez dewaluację swojej waluty i cła ochronne - teraz określana jako „zuboż
swojego sąsiada” (beggar your neibghour) - przyniosła straszne żniwo po Wielkim Kryzysie. Przed powrotem do protekcjonizmu ostrzegają teraz wszyscy: MFW, WTO, Bank Światowy, OECD, a także rządy (które ukradkiem usiłują go stosować - jak np. Niemcy, warunkując pomoc dla nabywcy Opla zachowaniem miejsc pracy w Niemczech). USA są nie tylko największym rynkiem zbytu w gospodarce światowej, ale swoistym strażnikiem ideologicznym wolnego handlu. Gdyby tutaj zaczęła się pruć zasada wolnego handlu, to inne państwa, rozgrzeszone, na pewno poszłyby tą drogą.
…a Tatarzyn za łeb trzyma
W stosunkach amerykańsko-chińskich wystąpiły już wcześniej pewne zawirowania. Rząd G. W. Busha próbował nałożyć cła na rury stalowe, ale się z tego wycofał. W traktacie o wolnym handlu (WTO) z 2001 r. USA zastrzegły sobie (par. 421), że rząd może zablokować eksport, gdyby groziło to upadkiem danej branży w gospodarce amerykańskiej. Ta klauzula była pomyślana jako warunek dopuszczenia Chin do WTO.
Pierwsze poważne zadrażnienie powstało w sierpniu 2008 r., kiedy zbankrutowały agencje rządowe gwarantujące kredyty mieszkaniowe - Fannie Mae i Freddie Mac. Formalnie były to przedsiębiorstwa sponsorowane przez rząd, emitujące papiery wartościowe zabezpieczone kredytami mieszkaniowymi. Chiny (zresztą nie tylko one) miały pokaźne ilości tych papierów dłużnych i jak wszyscy inni nabywcy zakładali, że są one absolutnie bezpieczne. Gdy szydło wyszło z worka i okazało się, że formalnie to nie były papiery rządowe - Chiny wywarły nacisk na USA i rząd znacjonalizował te agencje, przejmując zobowiązania.
W czasie największego nasilenia paniki kryzysowej sekretarz stanu USA (odpowiednik ministra finansów) T. Geithner zarzucił Chinom, że manipulując kursem swojej waluty (to znaczy trzymając ją podwartościowo), prowadzą swoisty „azjatycki merkantylizm”, narażając na kryzys całą gospodarkę światową. Dodać należy, że już przedtem USA wywierały nacisk na Chiny, żeby zrewaluowały swoją walutę (niski jej kurs w stosunku do dolara promował chiński eksport), choć były to tylko naciski „nieformalne”. Chiny zdecydowanie odrzuciły wtedy oskarżenie twierdząc, że Amerykanie są „rozrzutnym narodem”.
Niewątpliwie odruchem protekcjonizmu amerykańskiego była klauzula „Buy America”, zapisana w wielkim rządowym programie rozruszania gospodarki - uchwalonym w 2008 r. przez Kongres. W myśl tej klauzuli wydatki na rozruszanie gospodarki miały być zrealizowane w USA. To spotkało się z krytyką nie tylko ze strony Chin, ale także Kanady i UE, i nasuwało porównanie do słynnej ustawy „Smolt-Hawley Act” z lat 30. ubiegłego stulecia. Ustawy, która wprowadziła duże cła i faktycznie rozpoczęła po Wielkim Kryzysie wojnę handlową.
Słabnięcie dolara wywołało niepokój w Chinach, które miały olbrzymie rezerwy tej waluty (2 bln dolarów). Na pierwszym spotkaniu grupy G20 Chiny wysunęły wzmiankowany już postulat odejścia od dolara jako światowej waluty rezerwowej. Jakkolwiek na samym szczycie G20 w kwietniu 2009 r. inni członkowie nie poparli Chin (poza Rosją), ale było to rozpoczęcie „cichej wojny”. Bo jakkolwiek Chiny znajdowały się (i nadal znajdują) ze swoimi rezerwami w „pułapce dolarowej”, to stale istnieje groźba, że zaczną upłynniać dolary, a także posiadane amerykańskie rządowe obligacje.
W tym wzajemnym amerykańsko-chińskim uścisku doprawdy trudno stwierdzić, kto jest Kozakiem, a kto Tatarzynem.
Ach, to złoto…
Chiny nawiązały z kilkoma krajami Azji Południowo-Wschodniej porozumienia i przeszły na kwotowanie handlu w swojej walucie: remnimbi. Na razie wielkość obrotów była nieznaczna, ale odebrano to jako precedens, jako swoiste „uchylenie drzwi”. Coraz częstsze i głośniejsze postulowanie odejścia od dolara w światowym handlu znajdowało posłuch wśród „emerging markets” - w Indiach, Brazylii, Wenezueli, Rosji. Zaczął się tworzyć - na razie nieformalny, ale obecnie już wpływowy - blok dużych gospodarek zainteresowanych reformą międzynarodowego systemu walutowego.
Ukazały się także informacje o dużych zakupach złota przez Chiny, które zresztą obecnie najwięcej na świecie wydobywają tego kruszcu. Co więcej, Chiny od lat nabywają akcje wielkich kopalń złota na świecie (w Ameryce Łacińskiej, Afryce Płd., nawet w Australii). Przy pesymistycznych prognozach co do przyszłości gospodarki amerykańskiej i dolara (por. mój artykuł w „GB” nr 35/2009), duże zakupy złota przez banki centralne podsycają panikę na rynku walutowym. Nieprzypadkowo ostatnio cena złota przekroczyła magiczny próg 1000 dolarów za uncję. Dzisiaj w gruncie rzeczy nikt nie wie, ile Chiny mają złota - formalnie stanowi ono tylko 1,5 proc. ich rezerw (w banku centralnym). Ale wielkie chińskie przedsiębiorstwa mogą nabywać złoto na własny rachunek - i wiadomo, że to robią. A to nie wlicza się do oficjalnych rezerw. W dodatku rząd chiński - jak na kraj kapitalizmu państwowego i kontrolowanej waluty przystało - przyjął w sprawie złota zadziwiającą politykę. Jeszcze w 2002 r. prywatne posiadanie złota było
zabronione, a już na początku tego roku wszystkie ograniczenia w obrocie złotem, także detalicznym, zostały zniesione. Co więcej, w państwowej telewizji zachęca się obywateli do kupowania złota i srebra jako najlepszych oszczędności i instruuje jak można przeprowadzić te transakcje w każdym banku! Są dostępne sztabki złota w różnych gabarytach - do nabycia przez 24 godziny na dobę. Jak tak dalej pójdzie - a Chińczycy słyną z oszczędności - rezerwy złota w społeczeństwie Państwa Środka już w przyszłym roku przewyższą „społeczne zasoby złota” w rekordowych pod tym względem Indiach.
Cena złota wzrosła w ciągu ostatniego roku o 27 proc. i pęd do złota w Chinach niewątpliwie podbije dalej cenę. Niektórzy zastanawiają się, czy Chiny chcą wywołać (obecnie raczej podsycić) powszechny run na złoto? Wpływ tego na standing dolara byłby oczywisty.
I już na marginesie warto zwrócić uwagę na swoisty paradoks. W USA - najbardziej rynkowej gospodarce - od czasu Roosevelta obrót (detaliczny) złota jest zabroniony. A w państwie, gdzie ciągle jeszcze rządzi partia komunistyczna i pełno jest portretów Mao - obrót złotem jest wolny dla obywateli.
Rozwód, czy tylko separacja
Wracając jednak do stosunków amerykańsko-chińskich 16 czerwca 2009 r. Pekin wprowadził, tak jak USA, klauzulę „Buy China” regulującą wydawanie pieniędzy z rządowego programu wspomagania koniunktury.
E. Harrison konkluduje: wojna handlowa rozpoczęła się już oficjalnie. Jego zdaniem „małżeństwo Chimeryki zmierza do rozwodu. Każdy z partnerów ma silne podstawy - i poparcie społeczne - żeby iść własną drogą. Pytanie tylko, czy rozwód będzie pokojowy i stopniowy, czy też nastąpi gwałtownie - ze wszystkimi tego konsekwencjami”.
Protekcjonizm jest potępiany. Ale to naturalna reakcja rządów prowadzących - jak Chiny - nacjonalistyczną politykę gospodarczą. W istocie jest to transfer bogactwa od zagranicznych do krajowych producentów. Ale choroba ta dotyka także rządy demokratyczne, które muszą walczyć o głosy tych, co tracą na globalizacji - jak w USA. Barack Obama - pisze Harrison - pierwszy poszedł tą drogą. Niestety ciągoty w tym kierunku obserwujemy i w UE.
I wprawdzie z doświadczeń historycznych wiadomo, że w końcu wszyscy tracą, ale ci co podejmują decyzję i chwilowi beneficjenci dowiadują się o tym na końcu. Wydaje się, że tylko zdecydowana reakcja WTO i MFW mogłaby powstrzymać ciągoty protekcjonistyczne. Ale to wymagałoby z kolei silnego i stanowczego poparcia rządów najważniejszych gospodarek świata.
prof. Tomasz Gruszecki
Autor jest profesorem w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim