Doradca produktywności, zawód z przeszłością
Największe triumfy zawód ten święcił pod koniec XIX-tego wieku
17.09.2013 | aktual.: 17.09.2013 12:59
Doradca produktywności pojawia się na listach zawodów przyszłości, ale ten rodzaj usług jest znany i potrzebny od wieków.
Największe triumfy zawód ten święcił pod koniec XIX-tego wieku. Rewolucja przemysłowa, wprowadzenie maszyn i produkcji masowej spowodowały, że najmniejsze skrócenie trwania czynności wykonywanej przez robotnika przynosiło wielkie korzyści w ciągu dnia, miesiąca, roku. To wtedy Henri Fayol i inni racjonalizatorzy produkcji formułowali zasady naukowego zarządzania i wydajnego wykonywania pracy.
Dwie wielkie zmiany technologiczne sprawiły, że tradycyjne podejście do produktywności przestało przekładać się na efekty. Pierwszą zmianą była informatyzacja, wprowadzenie robotów, wyśrubowanie norm produkcji możliwych do zrealizowania. Mechanicznych robotników można było poprawiać w nieskończoność, nie wywołując w nich złości, buntu, żądań podwyżki płac i dłuższych przerw na papierosa. Maszyny zaczęły wypierać ludzi ze stanowisk produkcyjnych, tak więc ci zaczęli tworzyć miejsca pracy nowego typu: pracowników biurowych, handlowców, różnorodnych specjalistów od kreacji. To ta druga zmiana – charakteru wykonywanej pracy. Ta zmiana powoduje, że dotychczasowy sposób poprawiania wyników pracy – przyspieszenie wykonywanych czynności lub uproszczenie ich – nie działa. Ponieważ obiektem pracy nie są już fizyczne przedmioty przesuwające się po taśmie produkcyjnej, ale informacje przetwarzane w ludzkim mózgu, w pewnym momencie następuje przeładowanie mózgu. A w efekcie stres, wypalenie, alienacja, obojętność,
agresja, obniżenie wydajności i przyjemności z pracy – a więc wszystkie przykre uczucia, które doskonale znamy z codziennych, własnych dni pracy. Potrzebne było nowe podejście do polepszania wyników pracy, do produktywności, tym razem już nie masowej, ale indywidualnej.
Najważniejsze systemy powstały ok. 30-40 lat temu. Do tej pory skorzystało z nich kilkanaście milionów ludzi na całym świecie (licząc bardzo konserwatywnie). Nazwiska ich twórców – takie jak David Allen, Kerry Gleeson, Tim Ferriss, Craig Jarrow, Andrea Feinberg – nie mówią może dużo, świadczą jednak, że: (a) branża jest dość atrakcyjna pod względem zarobków, skoro utrzymuje wielu ekspertów, (b) branża nie jest przegrzana w mediach jak swego czasu NLP, inwestycje w nieruchomości, zarządzanie finansami osobistymi.
Jak wygląda ta branża w Polsce? Działają przedstawicielstwa/oddziały kluczowych ekspertów produktywności i kilku innych ekspertów-szwajcarskich scyzoryków, którzy produktywnością zajmują się przy okazji. Współpracują oni z wieloma firmami: dużymi, małymi, oraz pojedynczymi osobami. Na uzyskane efekty nie można krzywić nosa. – Jedna przerwa na papierosa oznacza utratę około 15 minut pracy – mówi Beata Uytenbogaart, szefowa polskiego oddziału firmy PEP-IBT, wdrażającej metodę Kerry’ego Gleesona. – Jeśli w ciągu jednego dnia pracownik wypala 3-4 papierosy, to traci około godzinę spokojnej pracy. Nic więc dziwnego, że zegar wybija 17-tą, a taka osoba w pośpiechu zamyka raport lub w stresie kończy obliczenia. To tylko przykład palaczy, ale z naszych obserwacji wynika, że 1 godzina dziennie to średni wynik, o jaki można usprawnić pracę polskich pracowników.
Największą przeszkodą w podniesieniu jakości swojej pracy jest wpadnięcie w negatywną spiralę postrzegania produktywności. – Z jednej strony, każdy chce spokojnie i dokładnie, a przy tym w krótszym czasie, skończyć wcześniej wyznaczone zadania. „Pracodawca płaci mi za 8 godzin, ja wyrabiam się w 6” – to motywująca postawa. Niestety, działa na krótką metę – opowiada Beata Uytenbogaart. – W dłuższym okresie, boimy się, że pracodawca zacznie zlecać nam więcej pracy. Wtedy zamiast być na plusie dwie godziny (8 godzin zleconych, 6 godzin zrobionych), będziemy na minusie (10 zleconych, 8 zrobionych), czyli faktycznie, to pracodawca jest na plusie, to pracodawca dorabia się naszym kosztem.
Dlatego tak ważne jest, aby przy okazji zwiększania własnej produktywności, uczyć się aktywnego wykorzystywania zaoszczędzonego czasu. Wtedy, w czasie tej wolnej godziny czy dwóch dziennie, pracujemy nad nowymi sposobami wykonywania obowiązków. – Albo umawiamy się na dodatkowe spotkanie z klientem, aby lepiej go poznać. Albo nawiązujemy znajomości, które pomogą nam w dalszej karierze zawodowej. Albo czytamy najnowsze wiadomości branżowe. Albo udzielamy się na firmowym forum, na blogu – wylicza Beata Uytenbogaart. – Można również zaoszczędzony czas przeznaczyć na rodzinę, wykorzystać jako bufor na wypadek nagłych projektów. Wtedy zamiast ślęczeć nad nimi w weekend, spokojnie wybieramy się z całą rodziną do zoo, Otwiera się mnóstwo możliwości, które wcześniej nie były dostępne. To tak jak z wygraną na loterii: nagłe pieniądze powodują, że ludzie tracą głowę i je marnują. Współpraca z osobistym doradcą produktywności minimalizuje to ryzyko. Najważniejsze jest bowiem to, co zrobimy z odzyskanym czasem.
Co trzeba zrobić, żeby zostać profesjonalnym ekspertem produktywności? Ważne jest doświadczenie: zawodowe, menedżerskie, trenerskie, coachingowe. Formalne dowody potwierdzające są w zasadzie niezbędne. Jednak najważniejsze to stosować we własnej pracy zasady oszczędzania czasu, rozumieć że to naprawdę ważna sprawa. My w Polsce czerpiemy dumę z wykonywanej pracy, chętnie podkreślamy, że ciężko pracujemy. Powinniśmy tymczasem czuć dumę z tego, że ciężko pracujemy, aby mniej pracować. To jest ten „przyszłościowy” aspekt, który sprawia, że doradca produktywności trafia na listy zawodów przyszłości. Choć tak naprawdę to rzecz oczywista, znana od dawna, i naprawdę korzystna.
MAL,MA,WP.PL