Inwestorzy chcą wzrostów za wszelką cenę
Indeksy giełdowe rosną, choć z coraz większymi oporami. Ceny surowców idą w górę natomiast bez żadnych oporów, gnane rosnącymi nadziejami na poprawę w globalnej gospodarce oraz zakupami, w nadziei na dalszy wzrost cen.
05.06.2009 | aktual.: 05.06.2009 12:59
Indeksy giełdowe rosną, choć z coraz większymi oporami. Ceny surowców idą w górę natomiast bez żadnych oporów, gnane rosnącymi nadziejami na poprawę w globalnej gospodarce oraz zakupami, w nadziei na dalszy wzrost cen.
WIG20 przez moment przebił barierę 2000 punktów, ale tylko na chwilę, po czym cofnął się, jakby wystraszony.
Inwestorzy ignorują złe informacje, a wyolbrzymiają te dające przesłanki do tezy, że kryzys się kończy. Trudno wieszczyć załamanie, bo nie ma na razie ku temu podstaw, ale sytuacja na wielu rynkach wygląda zbyt pięknie, by mogła trwać dłużej. Główne banki centralne: amerykański Fed i Europejski Bank Centralny obniżają prognozy wzrostu gospodarczego i studzą optymizm, ale rynki te ostrzeżenia ignorują. Może się to skończyć sporym rozczarowaniem i głębszą korektą trwających od początku marca wzrostów.
Wczoraj na wieść o tym, że EBC obniżył prognozę spadku PKB na ten rok z 2,2-3,2 proc. do 4,1-5,1 proc., cena ropy naftowej skoczyła w górę o ponad 5 proc., a kontrakty terminowe na miedź wzrosły o ponad 4 proc. Dziś wzrost cen surowców jest kontynuowany. Wiele wskazuje na to, że ma on podłoże czysto spekulacyjne.
Indeksy głównych europejskich giełd są prawie w połowie dystansu między dwunastomiesięcznym minimum i maksimum. Niemiecki DAX oddalił się od dołka o około 1500 punktów, czyli o 42 proc. Do maksimum brakuje mu 2 000 punktów, czyli zwyżki o 40 proc. W nieco gorszej sytuacji jest londyński FTSE, a zanim plasuje się paryski CAC40. Niemal identycznie jak DAX-a wygląda S&P500.
Ceny surowców drożeją z dwóch powodów: coraz silniejszych nadziei na wzrost gospodarczy, a co za tym idzie, na wzrost popytu oraz wskutek osłabiania się amerykańskiej waluty. Trudno ocenić, który z tych dwóch czynników jest ważniejszy, tym bardziej, że oba się nawzajem nie wykluczają. Jeszcze pod koniec listopada ubiegłego roku, czyli zaledwie sześć miesięcy temu, notowania ropy naftowej sięgały 37 dolarów za baryłkę. Dziś są o 86 proc. wyżej. Do maksimum brakuje im jeszcze 113 proc. Cena miedzi oddaliła się od dołka o 84 proc., ale do szczytu brakuje im „tylko" 77 proc. Złoto, choć od dołka nie zawędrowało tak wysoko, bo o „zaledwie" 44 proc., to do szczytu ma tylko nieco ponad 2 proc.
Dolar znajduje się niemal równo w połowie drogi między poziomem, gdy był najsłabszy względem euro i szczytem swojej siły – mniej więcej po 14 proc. Trudno więc mówić, że jego „nienaturalna" wycena jest powodem surowcowego boomu. Główna jego przyczyna, to prawdopodobnie typowa dla wszystkich rynków chęć zysku. Zdają się tę tezę potwierdzać zarówno podwyższane prognozy cen ropy naftowej, jak i informacje o sporych zapasach ropy gromadzonych na tankowcach. Na początku roku tankowce były wynajmowane jako magazyny przez banki. Na pewno ropy nie kupowały do napędzania samochodów swoich prezesów. W styczniu baryłka ropy kosztowała około 40-45 dolarów. Dziś można było przeczytać, że zapasy zgromadzone na tankowcach spadły w ciągu miesiąca o 10 mln baryłek. Po co sprzedawać, skoro – jak twierdzi Goldman Sachs – ceny ropy mają wzrosnąć na koniec roku do 85 dolarów, a potem pójdą dalej w górę. A może już czas.
Roman Przasnyski
Główny Analityk Gold Finance