Kobieta na misji to wciąż cudak w mundurze

Kobieta na misji to wciąż cudak w mundurze. W Afganistanie jest ich niewiele,
ale uzależniają się od misji tak jak mężczyźni i wracają na nie po kilka razy - mówi autorka
książki "Jej Afganistan. Historia żołnierza w spódnicy" Magdalena Pilor

Kobieta na misji to wciąż cudak w mundurze
Źródło zdjęć: © PAP/Bogdan Borowiak

19.04.2014 | aktual.: 22.04.2014 11:49

.

PAP:W Afganistanie - jako dziennikarz, a potem jako cywilny pracownik wojska - spędziłaś ponad rok. W swojej książce "Jej Afganistan. Historia żołnierza w spódnicy" piszesz, że kobieta na misji to ciągle cudak w mundurze. Dlaczego?

Magdalena Pilor: Choćby dlatego, że ciągle jest nas tam mało. Na jednej zmianie bywa 50-60 kobiet, a w okresie, kiedy w Afganistanie było najwięcej naszych żołnierzy, kontyngent liczył w sumie 2,5 tys. osób. To daje - jak kiedyś wyliczyłam - ok. 42 mężczyzn na jedną kobietę. Przy takiej statystyce kobiety są ciągle dużą atrakcją. Nie mówię o docinkach, czy seksistowskich żartach, które się też zdarzają. Chodzi raczej o bycie atrakcją, takim właśnie cudakiem. Z drugiej strony, jest też wielu chłopaków, którzy się do tego przyzwyczaili i traktują nas jak normę.

PAP: Co robią kobiety na takiej misji, jak ta w Afganistanie - to samo co ich koledzy?

M.P.: Niezupełnie. Na pewno absolutną rzadkością jest dowodzenie. Wiem tylko o jednej Polce, która była w Afganistanie dowódcą plutonu, choć na co dzień w naszej armii jest takich kobiet całkiem sporo. Na misji nie daje się im dowódczych stanowisk. Nikt mi nie był w stanie wytłumaczyć, dlaczego. Najczęściej idą do Centrum Operacji Taktycznych - serca bazy, w którym obserwuje się wszystko, co dzieje się poza nią. Kobiety zajmują się też pomocą humanitarną; obsługują radiostacje; pracują jako ratowniczki medyczne. Nie znam też chyba żadnej, która byłaby na tzw. bojówce i siedziała z chłopakami np. jako zwykły desant w Rosomaku.

PAP: Jest różnica w podejściu do żołnierek na misjach w armii polskiej i np. amerykańskiej?

M.P.: W amerykańskiej armii jest zupełnie inaczej. Tam pań jest więcej, stają za działkami, dowodzą. Nieraz widziałam kobiety w amerykańskich mundurach, jak stały na tzw. generce, czyli stanowisku, przy którym się strzela w pojazdach bojowych. Przez 13 miesięcy pobytu w Afganistanie nie spotkałam natomiast żadnej Polki, która obsługiwałaby jakieś działko, czy karabin zamontowany na wozie bojowym. Tak jak ich koledzy z USA, dziewczyny z Ameryki stawiały baraki w ramach rozbudowy bazy. U nas tego nie było. Z drugiej strony, Amerykanki raczej nie mogą liczyć na zwykłą pomoc czy gesty związane z pewną przyjętą u nas kulturą bycia. Przy rozpakowaniu bagaży, przy ciężkich lockerach, plastikowych skrzyniach, które służą żołnierzowi za walizkę, naszym dziewczynom chłopaki pomagają, przepuszczają je w drzwiach. U sojusznika nie ma czegoś takiego. Często widziałam Amerykanki dźwigające wielkie plecaki, pod ciężarem których niemal się przewracały.

PAP: Nasi żołnierze są bardziej szarmanccy czy mniej wierzą w umiejętności kobiet w swoim fachu?

M.P.: Chyba jeszcze ciągle wielu panów uważa, że armia nie jest dla kobiet. To jest zresztą argument, który pojawia się często, o czym mówiły mi moje rozmówczynie, których wspomnienia wykorzystałam przy pisaniu książki. Opowiadały, że w szkole wojskowej czy w jednostkach próbowano im wielokrotnie udowadniać, że się do tej roboty nie nadają.

PAP: Co dla kobiet na misji jest najtrudniejsze - rozłąka z bliskimi, niebezpieczeństwo, aklimatyzacja?

M.P.: Aklimatyzacja i związane z nią niedogodności - dostosowanie się do funkcjonowania na dużej wysokości, do wysokich temperatur - dotyka chyba każdego w różnym stopniu. Trudno porównać, czy za bliskimi bardziej tęskni samotna kobieta, która w Polsce zostawiła rodziców, czy żonaty mężczyzna, na którego w kraju czeka żona i trójka małych dzieci. Czasem największym problemem kobiet bywają zwykłe rzeczy. Pamiętam np. ze swojego wylotu - podczas odprawy pojawił się komunikat, co wolno, a czego nie, oraz informacja, że warto załatwić swoje potrzeby teraz, bo potem nie będzie możliwości skorzystania z toalety. Po czym żołnierz dodał, że z tyłu jest pisuar, no a pani ma problem. Dziewczyny oczywiście uczą się z tym żyć - przebierać na poligonach, korzystać ze wspólnej łazienki z prysznicami, gdzie np. pilnują ich koledzy, do których mają zaufanie. Ale wiele rzeczy na misji jest po prostu niedostosowanych do kobiet.

*PAP: Wśród tych kilkudziesięciu uczestniczek misji, które spotkałaś lub poznałaś, były takie, które ją powtarzały, wyjechały jeszcze raz?*

M.P.: Tak. Poznałam kobiety, które na misji były po raz piąty, siódmy. Wśród nich wcale nie było tylko singli czy rozwiedzionych. Na kolejne wyjazdy często decydowały się panie, które miały rodziny, dzieci. Misja, do której najpierw trzeba się przyzwyczaić, w końcu uzależnia - w równym stopniu kobiety i mężczyzn. Wraca się z niej do kraju i po pewnym czasie czuje się, że coś nie tak. Nikt cię nie rozumie, nikt już nie chce cię słuchać. A tym, co byli i wrócili, nic nie gra - wszystko w kraju jest jakieś dziwne, męczące, skomplikowane. Ludzie zaczynają tęsknić do tych wyjazdów. Dlatego decydują się na kolejny i kolejny.

PAP: Z czego to wynika?

M.P.: Ze specyfiki życia. Z jednej strony, jest adrenalina, która cię tam trzyma. W zasadzie jest przez cały czas. Kiedy wracasz, to ci jej brakuje. Jeden z żołnierzy w dokumencie "Wojna Restrepo" powiedział, że nic nie daje takiego kopa, jak to, gdy ktoś do ciebie celuje, gdy jesteś pod ostrzałem. Z drugiej strony, lekkość życia, niczym się tam nie przejmujesz. Masz spanie, jedzenie, oduczają cię myśleć dając plany, harmonogramy, regulaminy. To do pewnego momentu wkurza, ale po czasie przyzwyczajasz się i jest ci z tym dobrze. Gdy jesteśmy zamknięci w bazie, to brakuje nam wolności. Po czym wracamy do kraju, gdzie jesteśmy zupełnie wolni, to brakuje nam tego afgańskiego pudełka. Dlatego wielu ludzi wraca.

PAP: Opisujesz też misję jako ogromną finansową machinę. Nie tylko w związku z wykorzystywanym sprzętem wojennym, ale też całą otoczką.

M.P.: Bo jest faktycznie gigantyczna. Patrzy się na nią przez pryzmat patroli czy wybuchów, ale to zaledwie czubek tej góry. Baza Bagram np. to ogromne miasto - z deptakiem, ludźmi, zasadzonymi drzewkami, kanalizacją. Zużywane są tam hektolitry sprowadzanej wody mineralnej, tony jedzenia, a nawet - co niby jest drobiazgiem - tysiące zwykłych plastikowych sztućców. Jeśli stacjonuje w niej 30 tys. osób, z których każdy codziennie rano, w południe i na wieczór bierze po komplecie złożonym z plastikowego noża, widelca i łyżki, to okazuje się, że w ciągu dnia idzie ich 90 tys. Jeśli to przemnożyć przez kilka miesięcy, to skala robi się ogromna. A to są tylko sztućce. Prócz tego są tam instytucje typu PX.

PAP: Czyli?

M.P.: Amerykański supermarket wojenny, w którym można kupić absolutnie wszystko - materace, deski do prasowania, bieliznę, ciuchy, koszulki, jedzenie, buty, kurtki, noże, lampy, laptopy, iPhone'y. Czego dusza potrzebuje. Wszystko sprowadzane jest ze Stanów i wszystko idzie.

PAP: Piszesz też, że w bazach są fryzjerzy czy wspomniany PX z ładną bielizną dla pań.

M.P.: Tak jest w Bagram. W Ghazni nie ma już amerykańskiego supermarketu, są tylko afgańskie sklepy, gdzie np. lepiej nie kupować kosmetyków, bo są przeterminowane albo rozcieńczone wodą, a ta - delikatnie mówiąc - nie jest tam za czysta. W kolejnych bazach - Giro czy Arianie - było jeszcze skromniej, bo nie było nawet bazaru, na którym handlują lokalni kupcy, nie mówiąc o sklepach. To była po prostu baza wojskowa - ambulatorium, kontenery, schrony.

PAP: Piszesz też o zdarzających się ostrzałach baz. Kobiety podchodzą do nich tak jak panowie, czy jednak przeżywają to bardziej?

M.P.: Ostrzał w pewnym momencie zaczyna bardzo irytować. W czasie mojego pobytu nie zdarzyło się, żeby któryś z nich mocno dotknął bazę, choć miały miejsce ciągle. Więc, jak za którymś razem słyszysz alarm i musisz biec do schronu, a właśnie szedłeś się wykąpać czy zjeść, to zaczyna cię to wkurzać. Byli nawet tacy, co - wbrew wytycznym - w pewnym momencie je ignorowali. Śmierć kolegów dotyka natomiast każdego tak samo. Łzy płyną identyczne po policzkach mężczyzn, jak i kobiet. Tym drugim może jedynie łatwiej o tyle, że prościej się komuś wygadać. Faceci mają z tym gorzej - koledze się nie mówi, że człowiek sobie nie radzi, bo wstyd; do psychologa nie pójdzie, bo zrobią z niego wariata; a baba w domu go nie zrozumie. Pod tym względem my, kobiety, mamy chyba łatwiej. Ale boli tak samo. Magdalena Pilor - pracowała jako dziennikarka prasowa, radiowa, a potem specjalistka ds. mediów w Dowództwie Operacyjnym Sił Zbrojnych. W Afganistanie miesiąc była jako korespondentka "Nowej Trybuny Opolskiej", a potem wróciła
tam na rok jako cywilny pracownik wojska. W książce "Jej Afganistan. Historia żołnierza w spódnicy" opisała - skupiając w jednej postaci - historię poznanych kobiet, uczestniczek afgańskiej misji, z którymi rozmawiała po powrocie do kraju.

Rozmawiała Katarzyna Kownacka

Źródło artykułu:PAP
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (57)