Testowałam dziecięcy trener snu z Lidla. Mój syn, słysząc śpiew ptaków za oknem, mówi teraz: mama, owca!
Jestem chronicznie niewyspana. Powód? Mam 2,5-letniego syna, który lubi harcować do późna i wstawać przed wszystkimi. Gdy w redakcji padła propozycja przetestowania trenera snu z Lidla, dostrzegłam w nim swoją ostatnią szansę. Czy pomógł?
Podeszłam do sprawy poważnie. Nigdy wcześniej nie słyszałam o dziecięcym trenerze snu, więc niezbędna była instrukcja. Rzecz w tym, że tylko część w wersji polskiej ma… 20 stron.
Produkt obsługiwać mają rodzice. Zapewne tacy, jak ja, czyli pracujący i szanujący każdą minutę dla siebie, kiedy ich dziecko śpi. 20 stron zniechęciło mnie dwa razy - przez dwa wieczory trener snu leżał odłogiem. Za trzecim podejściem się zawzięłam. Tylko zamiast czytać strona po stronie, sięgnęłam po dokładaną instrukcję obrazkową.
Polecam sięgnięcie po nią od razu. A najlepiej używanie obu naraz.
Obejrzyj także: 500+. Wiceminister rodziny zdradza, na co Polacy wydają pieniądze
Tak czy inaczej, jestem już mądrzejsza i wiem, że z urządzenia można korzystać na trzy sposoby.
Po pierwsze: to zegarek z funkcją budzika. Można ustawić czas budzenia różny na zwykłe dni tygodnia i inne na weekend. Dzieci oczywiście nie muszą znać się na zegarku, dlatego można zamienić godzinę na uśmiechniętą mordkę - oczywiście owcy.
Po drugie: lampka nocna. Śpiąca owieczka może nam się przyjemnie świecić przez całą noc - przydatna dla dzieci, które boją się ciemności. Moje się nie boją, więc uznałam, że nie będę ich przyzwyczajać do czegoś tylko po to, żeby je potem od tego odzwyczajać.
Po trzecie: dziecięcy trener snu. No i tu zaczyna się właściwa opowieść.
Na początek wyznanie. Moje dziecko nie chodzi przykładnie samo spać o wyznaczonej mu porze. Nie kładzie się w łóżeczku i samo nie zasypia. Nieraz musimy się ostro namęczyć, żeby zasnęło. W grę wchodzi: czytanie, rysowanie palcem na plecach, śpiewanie, a w przypadkach krytycznych noszenie.