Wysłała zdjęcie i życiorys. Nie wymagano żadnych kwalifikacji
Co czwarty Polak odpowiedziałby na zagraniczną ofertę pracy, w której pracodawca nie stawia żadnych wymagań kandydatom. Ta beztroska jest na rękę handlarzom żywym towarem.
23.03.2012 | aktual.: 17.06.2014 10:06
Ewa pochodzi z małej wsi pod Wejherowem, gdzie bieda aż piszczy. Cztery lata temu skończyła szkołę handlową. Ale - jak twierdzi - do pracy za ladą talentu nie ma. Owszem, sprzedawała w sklepie, sprzątała pensjonat, roznosiła obiady w szkolnej stołówce, ale po okresie próbnym żaden szef nie chciał przedłużyć z nią umowy. Pogodziła się z tym, że już nic dobrego jej nie spotka. Ani na rynku pracy, ani w życiu. Ale oto pewnego dnia znalazła w internecie ogłoszenie: „Bogaty Holender szuka żony w Polsce”. Wysłała swoje zdjęcie i życiorys pod wskazany adres. Potem były jeszcze rozmowy przez komórkę, prowadzone z pomocą tłumacza. Po kilku tygodniach dziewczyna dostała zaproszenie i bilet na samolot do Amsterdamu. Na lotnisku czekał na nią „przyszły małżonek”, który – o dziwo – świetnie mówił po polsku. Zawiózł ją rozklekotanym samochodem do starej, walącej się kamienicy na peryferiach, która okazała się - agencja towarzyską.
Ewa wydostała się stamtąd dopiero po 1,5 roku – dzięki jednemu z klientów, młodemu Holendrowi, który odwiedzał agencję często, głównie ze względu na Polkę.
- Długo nie mogłam się zdecydować, by opowiedzieć mu, jak zostałam sprzedana przez własnych rodaków. Wreszcie się przemogłam. Chłopak powiadomił policję. Tak zaczęło się rozpracowywanie dużej sprawy – wspomina Ewa.
Dziś ma narzeczonego, który lubi żartować, że Ewa miała więcej szczęścia niż rozumu. Jej nie jest do śmiechu, ale przyznaje partnerowi rację. I cieszy się, że jej nie odrzucił, kiedy wyjawiła mu prawdę o pracy w seksbiznesie.
Groza i wstyd
Ewa to jedna z milionów ofiar handlarzy ludźmi. Współcześni niewolnicy. Świadczą usługi seksualne, żebrzą na ulicach, kradną w hipermarketach. A nawet wyłudzają świadczenia socjalne i kredyty, by potem pieniądze oddać swym oprawcom. Proceder kwitnie. Nie tylko gdzieś daleko w świecie, np. w Azji czy Ameryce Łacińskiej. Bo to przez Polskę wiedzie jeden z głównych szlaków szmuglowania ofiar. A często są nimi np. „tirówki”, czyli Białorusinki, Ukrainki bądź Rosjanki kupczące ciałem przy każdej ważniejszej drodze w naszym kraju. Jedne skusiła atrakcyjna oferta matrymonialna, inne – propozycja pracy, nauki czy ciekawego wyjazdu.
- Wolność i godność tracą młode kobiety, ale także bezrobotni, niepełnosprawni i chorzy – informuje Grzegorz Waśko, prywatny detektyw zajmujący się m.in. poszukiwaniem za granicą osób zaginionych. - Atrakcyjne panie – a często też kilkuletnie dzieci – sprzedawane są do domów publicznych. Natomiast osoby z różnych powodów niezdolne do pracy zawodowej muszą np. zakładać konta, by gangsterzy na ich karty kredytowe i debety mogli kupować sprzęt RTV.
Albo zostają dilerami narkotyków jak Tadeusz Furman, młody mechanik z Gdańska. Został zwerbowany przez polską szajkę działającą w Niemczech. Dał się nabrać na ofertę dobrze płatnej pracy (3 tys. euro miesięcznie) w warsztacie samochodowym w Hamburgu. Na miejscu przestępcy zakomunikowali, że ogłoszenie było blefem. Zabrali mu dokumenty, głodzili i bili. Na początku próbował się stawiać. Jednak tydzień spędzony w obskurnej norze bez okien zrobił swoje.
- Ostatecznie złamały mnie groźby bandytów, że zgwałcą mi żonę, która pozostała w kraju. A do tego podpalą sklep teścia i szwagra. Nie wiem, kto był ich informatorem, ale faktycznie, świetnie orientowali się w mojej sytuacji rodzinnej – wspomina Furman.
Mężczyzna rozprowadzał narkotyki głównie w dyskotekach i przed szkołami. Po miesiącu wpadł w ręce hamburskiej policji, która już od dawna miała na oku polską grupę przestępczą. To zatrzymanie pozwoliło mu odzyskać wolność i wrócić do kraju.
- Niech moja historia będzie przestrogą dla innych młodych Polaków, szukających za granicą lepszej pracy i wyższych zarobków, bez dokładnego sprawdzenia, kim są ludzie oferujący tak atrakcyjne warunki – podkreśla Tadeusz Furman.
Nie tylko seksbiznes
Według szacunków ONZ, każdego roku na całym świecie od 2 do 4 milionów osób staje się ofiarami handlu żywym towarem. A według National Crime Squad (Wielka Brytania), co roku około 200 tysięcy osób jest nielegalnie wwożonych do Unii Europejskiej, z czego znaczna większość jest wykorzystywana seksualnie.
- Skala zjawiska świadczy zarówno o bezwzględności sprawców, jak i o naiwności tych, którzy dają się im zwerbować. Niestety, ostrożnością nie grzeszą też Polacy – przyznaje detektyw Waśko.
Według zeszłorocznego badania TNS OBOP, zdecydowana większość (65 proc.) Polaków zdaje sobie sprawę, że handel ludźmi istnieje, a jednak mało kto dopuszcza do siebie myśl, że sam mógłby wpaść w sieć zastawioną przez przestępców. Jedna trzecia ankietowanych podjęłaby pracę w kraju, którego języka nie zna, a 20 proc. pojechałoby tam bez znajomości żadnego języka obcego. Aż co czwarty respondent deklaruje, że odpowiedziałby na ogłoszenie oferujące pracę bez żadnych wymagań, a tylko co setny zabrałby ze sobą numery telefonów konsulatu i innych instytucji niosących pomoc ofiarom procederu.
Większość uczestników sondażu TNS OBOP handel żywym towarem kojarzy głównie z wywożeniem dziewcząt do domów publicznych. A przecież proceder dotyczy nie tylko seksbiznesu i nie tylko kobiet. 15-20 proc. wszystkich ofiar to mężczyźni – wynika z danych fundacji La Strada. Jedynie część „niewolników” obojga płci zajmuje się prostytucją czy gra w filmach porno. Handel ludźmi to każda praca przymusowa – najczęściej w charakterze pomocy domowej, w rolnictwie, przemyśle, budownictwie i branży hotelarskiej.
Mirosław Sikorski
\ak