Zapłacę za pracę!

"Za załatwienie pracy jestem wstanie zapłacić część pieniędzy z pierwszej wypłaty, na konto lub do ręki"

Zapłacę za pracę!
Źródło zdjęć: © Thinkstock

22.02.2012 | aktual.: 22.02.2012 14:04

To tylko kilka przykładów z ostatnich miesięcy. Internetowe posty zatytułowane "zapłacę za pracę" pojawiają się coraz częściej. Zresztą, żeby przekonać się, jak wielu z nas jest gotowych "zainwestować" w znalezienie pracy, nie trzeba polegać wyłącznie na ogłoszeniach w sieci.

W ostatnim czasie badania na ten temat przeprowadziły dwa serwisy: Lookus.pl i Rynekpracy.pl. W sondażu Lookus.pl wypowiedziało się 3 tys. osób. Przeszło połowa ankietowanych przyznała, że za znalezienie pracy byłaby gotowa zapłacić 500 zł. 17 proc. uczestników badania zadeklarowało chęć zapłacenia nawet 1000 zł, a co dziesiąta osoba zdecydowałaby się zapłacić znacznie więcej - nawet do 10 tys. zł. Z badań serwisu Rynekpracy.pl wynika też, że wielu z nas jest gotowych zapłacić za pomoc w znalezieniu pracy. Taką gotowość zadeklarował co czwarty badany. Teoretycznie nic w tym dziwnego. Biorąc pod uwagę fakt, że sytuacja na rynku pracy jest trudna, taki wydatek wydaje się uzasadniony. Skoro po jednorazowym „zainwestowaniu” 500 czy 1000 zł możemy otrzymać stały dochód, to z ekonomicznego punku widzenia warto to zrobić.

Jednak zgodnie z przepisami, za pomoc w znalezieniu pracy w naszym kraju opłat pobierać nie wolno. Taki proceder jest nielegalny. A skoro nielegalny - nie mamy możliwości zweryfikować uczciwości potencjalnego pomocnika. Nie mamy też narzędzi, by w razie "niedopełnienia umowy" z jego strony, rościć sobie prawa do odszkodowania. Wielu z nas gotowych jest przymknąć oko na fakt, że taka forma szukania pracy mija się z prawem. Nie chcemy jednak by nas oszukano. A jak wynika z komentarzy na forach internetowych i opowieści polskich emigrantów, którzy korzystali z tej formy pomocy, większość "pomocników" to właśnie oszuści.

- Dwa razy dałam się nabrać na taką pracę za kasę - mówi 27-letnia Monika, która przez dwa lata pracowała w Wielkiej Brytanii. - Pierwszy raz zapłaciłam za pracę w Anglii, jeszcze zanim wyjechałam z Polski. Dostałam maila z potwierdzeniem, że będę miała pracę od mojego przyszłego pracodawcy, kopię umowy i informację o zarobkach. Wpłaciłam więc 200 funtów, bo taka była stawka. Na miejscu okazało się, że taka firma w ogóle nie istnieje. Na szczęście Monika miała w Londynie dach nad głową, nie została więc z niczym na dworcu. Mieszkała u siostry i jej przyjaciół, cały czas szukając pracę.

- Za drugim razem myślałam, że jestem już mądra po szkodzie i wiem jak się zabezpieczyć. Umówiłam się, że zapłacę z pierwszej pensji. Pracę rzeczywiście dostałam. Przez dziesięć godzin dziennie myłam gary w takiej podrzędnej knajpce - opowiada kobieta.

- Pierwsze dwa tygodnie miały być na próbę za małą kasę, a po okresie próbnym miałam dostać podwyżkę – dodaje.

- Przy wypłacie okazało się, że po oddaniu pieniędzy za znalezienie pracy i odliczeniu szkód, czyli pobitych naczyń (10 funtów za naczynie) zostało mi 40 funtów. Oczywiście wcześniej nikt mi nie powiedział że za talerz, który kosztuje może dwa funty będą liczyli takie stawki, nie mówiąc już o tym, że na moje konto zaliczyli chyba wszystkie pobite naczynia całej załogi. Sama odeszłam z pracy. Przez kolejne dwa lata w Anglii nasłuchałam się wielu podobnych historii. Co ciekawe najczęściej tymi pomocnikami byli Polacy, którzy zarabiali na naiwności swoich rodaków, doskonale wiedząc, że wiele osób zrobi dosłownie wszystko by tylko znaleźć pracę. Oczywiście zdarzały się też historie, że ktoś za pieniądze naprawdę załatwiał pracę, ale to były wyjątki. Takim wyjątkiem był Mariusz.

- U mnie sytuacja wyglądała inaczej. Z tej samej oferty wcześniej skorzystało dwóch moich kolegów i wszystko było jak trzeba - mówi 32-latek, który mieszka w Anglii już ósmy rok. - Facet, zresztą Polak, który przyjechał do Anglii w połowie lat dziewięćdziesiątych miał dobre układy z firmami budowlanymi i załatwiał pracę na budowach. Najczęściej na czarno - dlatego opłacało się to firmom, które nie mogły szukać ludzi do pracy przez oficjalne agencje. Ale lepsza praca na czarno niż żadna, przynajmniej na początku. Poza tym nie kantował na kasie - dodaje Mariusz. - Pieniądze oddawałem mu w ratach z trzech czy czterech pierwszych pensji. Tak samo jak wcześniej moi znajomi. Moim zdaniem to rozsądna forma zabezpieczenia się przed oszustami. Podobnego zdania był Jimmy Cybulski.

- Polak mieszkający w USA, który kilka lat temu był bohaterem wielu medialnych doniesień. Dlaczego? Mężczyzna, który w tym samym czasie został ojcem i stracił pracę, rozesłał bezskutecznie blisko 200 CV. Nie załamał się jednak brakiem odpowiedzi, tylko zmieścił w popularnym serwisie ogłoszeniowym anons - zapłacę 500 dolarów osobie, która znajdzie mi pracę. Pytany przez amerykańskich dziennikarzy dlaczego decyduje się na taki wydatek skoro nie ma pracy i potrzebuje pieniędzy dla dziecka, odpowiadał, że to wynik rachunku ekonomicznego, żeby zarabiać trzeba zainwestować. Nie chcąc jednak paść ofiarą oszustów, zobowiązał się wypłacić wspomnianą kwotę, dopiero po 6 miesiącach pracy. Jednak historii z happy endem, które rozpoczęły się od zdania: "zapłacę za pracę" jest naprawdę niewiele. Większość kończy się porażką i mniejszymi lub większymi stratami finansowymi. Lepiej te środki zainwestować w podniesienie kwalifikacji, albo potraktować jako źródło utrzymania w czasie, gdy podejmiemy się bezpłatnego stażu czy
praktyk - w ten sposób nie wejdziemy w konflikt z prawem i mamy zdecydowanie większą szansę na znalezienie pracy niż przez "płatnych pomocników".

ad/MA

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (273)