Zawody, które zmartwychwstały

Umierające, dawne zawody wracają do łask. Ich przedstawiciele mogą teraz nieźle zarobić. Dziś zegarmistrz, który jeszcze kilka lat temu przymierał głodem i był bliski zamknięcia zakładu odziedziczonego po ojcu, naprawia drogie, unikatowe mechanizmy za odpowiednio wysokie honorarium.

Zawody, które zmartwychwstały

Umierające, dawne zawody wracają do łask. Ich przedstawiciele mogą teraz nieźle zarobić. Dziś zegarmistrz, który jeszcze kilka lat temu przymierał głodem i był bliski zamknięcia zakładu odziedziczonego po ojcu, naprawia drogie, unikatowe mechanizmy za odpowiednio wysokie honorarium. Jego profesja stała się elitarna.

W Polsce zła tendencja zaczęła się odwracać. Wraz z poprawą sytuacji materialnej znów zaczęliśmy poszukiwać przedmiotów nietypowych czy luksusowych.

Komu służy lalka?

Hanna Kośmicka tworzy lalki od początku lat 80. Służą wielu celom. Prestiżowym zadaniem było zlecenie Komitetu Ochrony Praw Dziecka. Musiała stworzyć lalki z najdrobniejszymi szczegółami anatomicznymi. Dziś wykorzystuje się je podczas rozmów z dziećmi, w związku z podejrzeniami o molestowanie seksualne. Służą także np. organizacjom walczącym z przemocą w rodzinie. Za ich pośrednictwem można też doskonale nawiązać kontakt z dziećmi autystycznymi.
Taśmowa chińska produkcja to na pewno zagrożenie. Ale dziecięce gry komputerowe, zdaniem Kośmickiej, nie są konkurencją dla lalek. One odpowiadają na zupełnie inne potrzeby.

Przez lata o ilości zamówień decydowały jarmarki, wystawy, kontakty prywatne. Później doszedł Internet. Lalki z firmy Kośmicka Design trafiły do Teatru Lalek w Bremie. Zamówił je indywidualny odbiorca z Australii. Znalazły się też w placówkach oświatowych w Finlandii. Bywa, że służą realizacji rozmaitych artystycznych pomysłów. Potrzebują ich filmowcy i pedagodzy. Tu Chińczycy odpadają – nie dotrą przecież do indywidualnego zleceniodawcy. Czy z lalkarstwa da się wyżyć? – Na takie pytanie odpowiadam dziennikarzom: jedyny dowód na to jest taki, że ja żyję – śmieje się artystka. Nie chce mówić o pieniądzach. Zastrzykiem finansowym są warsztaty, które prowadzi. Zgłaszają się do niej nauczyciele gotowi płacić za kursy, rodzice, organizacje kulturalne i społeczne. Prowadziła też warsztaty organizowane przez IKEA, centra handlowe i placówki oświatowe.

Czy jej zawód jest elitarny? Na pewno tak. – Moich odbiorców łączy rozwinięty zmysł estetyczny. Lalki, poza wszystkimi funkcjami, jakie mogą spełniać, są po prostu pięknymi przedmiotami. I angażują emocjonalnie. Kiedy stoję na Jarmarku Dominikańskim, widzę, że ludzie uśmiechają się na ich widok.

Skrzypce – instrument z duszą

Dusza skrzypiec naprawdę istnieje. Tak nazywa się prosty kołek ze świerkowego drewna. Ukryty wewnątrz instrumentu, łączy płytę wierzchnią i spodnią. Można go znaleźć w taśmowo produkowanych w Azji, niedrogich egzemplarzach. Można też w takich z pracowni zawodowego lutnika, o pięknym dźwięku, do nabycia za 8-12 tys. zł.

W XVI, XVII wieku muzyki słuchano tylko na dworach bogaczy. Lutnicy mieli czas. Mogli długo pracować nad swoimi arcydziełami. Dziś osiągają one zawrotne ceny. Skrzypce Stradivariusa na aukcji w Londynie osiągnęły 5 lat temu cenę 2 mln dol. Później muzyka upowszechniła się do tego stopnia, że instrumenty robiono w manufakturach. Rolę tłukących masówkę Chińczyków pełnili wówczas Niemcy.

Liczba zainteresowanych naprawą czy kupnem wiolonczeli lub skrzypiec rośnie. – Moi klienci? To uczniowie szkół muzycznych, muzycy zawodowi. Powstają też grupy muzykalnych amatorów, którzy spotykają się, by grać w kameralnym gronie – opowiada lutnik Jacek Sikorski.

W Polsce wyższe studia lutnicze funkcjonują na poznańskiej Akademii Muzycznej. Kończy je kilkanaście osób rocznie, ale to i tak za dużo. Wiele z nich nie pracuje później w zawodzie. To profesja gwarantująca dochody – jeśli ktoś ma talent. Rozpiętość zarobków waha się tu w granicach od 2 do 10 tys. zł.

Lutnik buduje instrument od początku do końca. Wkłada w pracę serce i (własną) duszę. Instrument w trakcie powstawania przemawia, a on musi nauczyć się go słuchać. Lutnik naprawia też usterki. Wymienia kołki, profiluje gryfy, szuka pęknięć, kładzie nowy lakier. Tak naprawdę jednak każdy problem jest inny, bo każdy instrument różni się od drugiego. W tym sensie praca lutnika przypomina pracę lekarza.

- Ten zawód trzeba kochać – twierdzi Jacek Sikorski. – Jestem lutnikiem od 15 lat. Na początku siedziałem w pracowni od rana do wieczora, tak mnie to kręciło. Dzisiaj już tak nie jest, ale lutnictwo to wciąż moja pasja.

Dobrze mieć zegarek

Pozornie zegarmistrza znaleźć łatwo. Ale nie do końca tak jest. Gdański zegarmistrz Michał Gaffke mówi, że zakład zakładowi nierówny. – W niektórych punktach można wymienić baterię czy pasek, i to wszystko. Nie każdy, kto nazywa się zegarmistrzem, da sobie radę z wymianą zepsutej części. Pomijając już fakt, że nie będzie umiał jej znaleźć. Zegarki to precyzyjne mechanizmy. Praca nad nimi jest czasochłonna. Wymaga cierpliwości, skupienia i nierozproszonej niczym uwagi.

- Nad jednym zegarkiem siedzi się kilka godzin. Pamiętam, że ojciec, po którym przejąłem zakład, dostał kiedyś do naprawy unikatowy, niemiecki zegarek. Przepiękny, zrobiony na zamówienie. Znalezienie sposobu, by go otworzyć, zajęło mu cały dzień – wspomina Michał Gaffke.

Drogi zegarek – bogaty klient? Tu nie ma reguł. Zdarza się, że czasomierz dobrej firmy, zakupiony w lepszych czasach, przynosi ubogi emeryt. A naprawa kosztuje. Podstawowe części, jak koło minutowe, kotwica, koło sekundowe to wydatek kilkudziesięciu złotych. Zegarmistrze nie zbijają jednak kokosów. Na liście krajowych zarobków, opublikowanej cztery lata temu przez „Dziennik Bałtycki”, pojawiają się sumy rzędu 1,5-3 tys. zł. Naturalnie są mistrzowie tego fachu, zarabiający kilkakrotnie więcej. Dużo zależy tu od tradycji, renomy, miejsca. Zakład funkcjonujący od wielu lat, od pokoleń w rękach tej samej rodziny, ma przewagę nad kimś, kto dopiero zaczyna.

Ten zawód miał za sobą naprawdę trudny okres. Zaliczano go do grupy profesji wymierających. W latach 90. zaczął się boom na tanie zegarki. Jednorazowe, czyli takie, których nie opłacało się nosić do naprawy. Gdy przestawały chodzić, wyrzucało się je do kosza, jak zapalniczkę. Dopiero od paru lat tendencja nieco się odwróciła. Dzisiaj znów rośnie liczba osób skłonnych wydać na czasomierz duże pieniądze. W galeriach większych miast pojawiły się ekskluzywne sklepy. To powinno w rezultacie wpłynąć na wzrost liczby klientów – liczą zegarmistrze. Czy jednak ta tendencja będzie miała stały charakter? Czy nabierze tempa? Czas pokaże.
Jarosław Kurek

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (13)