Kac po Dellu. Najwyższy czas powstać z kolan
Na razie po Dellu mamy w Łodzi niesmak. Niektórzy, co bardziej zaangażowani w sprawę - pewnie nawet kaca.
13.12.2009 | aktual.: 14.12.2009 10:28
Przez trzy lata Łódź rzucała Amerykanom czerwone dywany pod nogi. Że było to śmieszne - większości przeszkadza to dopiero teraz, gdy wiadomo już, że Dell sprzeda fabrykę Chińczykom. Ucieczkę Amerykanów z Łodzi trzeba przełknąć, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Zostaje pytanie: co dalej? Może zdarzenia ostatnich dni są dobrym pretekstem do rozpoczęcia dyskusji o rewizji polityki miłości i uległości wobec zachodnich inwestorów.
"Tworzymy kulturę zwycięstwa, co widać w Łodzi lepiej niż gdziekolwiek na świecie" - ten i wiele innych frazesów padło z ust Michaela Della podczas wizyty w Łodzi dwa lata temu. Co naprawdę myślał założyciel koncernu o mieście i jego gospodarzach? Może cieszył się z dobrego interesu, a może po cichu śmieszyła go nasza naiwność. Miał do tego prawo, bo jego koncern podejmowaliśmy tak, jak podejmuje się koronowane głowy.
Na początku były pełne patosu przemowy, później niemal publiczne przepychanki polityków walczących o ustalenie ojcostwa sukcesu, jakim było sprowadzenie Della. Potem zaczęliśmy Amerykanom dawać prezenty. Łódź wybudowała szeroką, dwupasmową drogę za 54 mln zł. Na cześć bohaterów amerykańskiej wyobraźni zbiorowej nazwaliśmy ją aleją Ofiar Terroryzmu 11 Września. No i w końcu kasa. Bardzo konkretna. Ponad 200 mln zł pomocy publicznej dla Della, częściowo w gotówce, częściowo w formie zwolnień podatkowych.
Dell zresztą długo nie mógł tej pomocy wziąć, sprawę przez rok blokowała Komisja Europejska. Zielone światło zapaliło się kilka tygodni temu. Chwilę później Dell oficjalnie przyznał, że sprzeda fabrykę firmie Foxconn z Tajwanu. Co ciekawe, póki sprawy toczyły się w Brukseli, przedstawiciele koncernu gorąco zaprzeczali pojawiającym się pogłoskom na ten temat. Zapewne nie mówili prawdy, wszak tak strategicznych decyzji nie podejmuje się z dnia na dzień - musieli już wiedzieć, co się stanie w niedalekiej przyszłości. Czy warto takich inwestorów niańczyć? W którym momencie przekracza się granicę śmieszności?
Rozważania te są tym bardziej uprawnione, że Dell nie jest pierwszym superkoncernem, który rozpieszczany bierze, co jego i odchodzi z miasta. Równie krótko cieszyliśmy się przecież z Philipsa. Holendrzy szybko sprzedali swoje centrum księgowe Hindusom z firmy Infosys. Później na światło dzienne zaczęły wychodzić ciekawe fakty. W tym roku ujawniliśmy, że Philips centrum sprzedał, ale sobie zostawił ziemię. Wcześniej, jako strategiczny inwestor, nabył ją bardzo tanio, po 550 zł za metr kwadratowy. Po co Philipsowi ziemia? Żeby na niej zarobić. Przedstawiciele koncernu nie taili przed nami specjalnie, że chcą ją sprzedać jako działkę inwestycyjną. Philips wystarał się nawet w łódzkim magistracie o warunki zabudowy dla kilkudziesięciometrowego biurowca. Wartość ziemi wzrosła do 4 tys. zł za metr...
Za nami 20 lat gospodarki rynkowej, za nami symboliczna ucieczka Della z Łodzi. W tym momencie warto się zastanowić, co dała nam hojność i uległość wobec zachodnich koncernów i czy warto dalej podążać tą drogą.
Z jednej strony mocno wspomagane przez Polskę koncerny Dell, Philips, Indesit, Bosch, Gillette, P&G, ABB czy Hutchinson dały nam potężny oddech po ciężkich latach dziewięćdziesiątych, gdy zawaliła się gospodarcza monokultura Łodzi, gdy dziesiątki tysięcy ludzi szły na bruk, a jedynymi inwestycjami były kolejne stacje benzynowe. Znane marki przyniosły nie tylko kilkanaście tysięcy etatów, ale i sporą dawkę optymizmu. O Łodzi przestaliśmy myśleć jedynie w czarnych barwach. Co więcej, część z tych firm rzeczywiście zakorzeniła się na dobre w naszym regionie, niektóre stawiają nawet na ambitniejsze inwestycje - Bosch wybudował na przykład w Łodzi centrum informatyczne obsługujące całą Europę.
Jednak przeciwników polityki miłości nietrudno znaleźć. Ireneusz Jabłoński, członek zarządu Centrum im. Adama Smitha, mówił nam niedawno, że pieniądze polskich podatników nie powinny iść na dofinansowanie prywatnych zagranicznych firm. Że rozmawiając z inwestorami musimy wstać z kolan, bo w szatach Kopciuszka nie jesteśmy dla nikogo poważnym partnerem. Podobnego zdania jest prof. Tadeusz Markowski, szef katedry zarządzania miastem i regionem Uniwersytetu Łódzkiego.
- Gigantyczne ulgi nie są efektem decyzji ekonomicznych, ale politycznych - mówi prof. Markowski. - Słabe rządy konkurują ze sobą proponując inwestorom doraźne korzyści. Politykom to się opłaca. Dają pieniądze, a potem przed wyborami chwalą się: mamy inwestycję, pokonaliśmy Czechów, Słowaków, Wrocław, Kraków. To bardzo prosta metoda, ale do czego prowadzi? Inwestorzy nie idą tam, gdzie rzeczywiście jest najlepsza siła robocza, gdzie są najlepsze drogi, tylko tam, gdzie dają najlepsze prezenty. To prowadzi do hiperkonkurencji. Najpierw jedna, potem coraz więcej firm szantażuje władze publiczne: nie dacie pieniędzy- nie będzie inwestycji. To bardzo niekorzystne zjawisko, zwłaszcza że faktyczne efekty tych inwestycji wcale nie są porażające.
Profesor wspomina badania, które 20 lat temu prowadził w Stanach Zjednoczonych. Przyglądał się skutkom polityki przywilejów finansowych, która była za oceanem praktykowana w połowie lat osiemdziesiątych. Poszczególne stany prześcigały się w ulgach. Szybko okazało się, że firmy inwestowały, ale na zasadzie relokacji kapitału. Jak szachowe koniki, przeskakiwały od stanu do stanu w poszukiwaniu jeszcze większych korzyści.
- Szybko zaprzestano tej polityki, okazało się, że wyniki są ujemne, amerykańska innowacyjność spada - mówi prof. Markowski.
Marek Cieślak, szef Łódzkiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej, polemizuje z taką argumentacją.
- Jak długo mamy dotować inwestorów? Tak długo, jak robią to inni - uważa Cieślak. - Za lokowanie inwestycji na terenach dawnej NRD rząd Niemiec wypłaca firmom granty, Słowacja i Czechy dały więcej pieniędzy i zabrały nam inwestycje motoryzacyjne. Z tą pomocą to nie jest tak, że pieniądze daje się każdemu i w każdej sytuacji. Takie decyzje poprzedzane są bardzo konkretnymi analizami, kiedy grant się zwróci, na przykład w postaci podatków odprowadzonych przez inwestora. A zapowiadany efekt Della? Niektórzy mówią, że go nie ma, a on jest. Wokół fabryki na Olechowie pojawiło się kilka innych inwestycji; uważam też, że Dell zmienił sytuację w branży informatycznej w Łodzi. Wszyscy pamiętamy, że trzy lata temu, gdy Dell zaczynał nabór, chciało tam pracować wielu łódzkich informatyków. To zmusiło inne, działające już firmy do znacznego podwyższenia zarobków w sektorze IT.
Obserwując kilka ostatnich interesów, jakie robiliśmy z koncernami zza oceanu, można zaryzykować tezę, że Amerykanie traktują nas z wyższością niewiele odbiegającą od tej, z jaką rdzennych mieszkańców Ameryki traktowali europejscy kolonizatorzy. Ziemię, na której wyrósł nowojorski Manhattan, Holendrzy kupili w XVII wieku od Indian za 24 dolary. Dell chciał być jeszcze sprytniejszy. Koncern - jak zdradzili nam urzędnicy Jerzego Kropiwnickiego - chciał kupić kilkadziesiąt hektarów na Olechowie za... 1 zł. Słownie: jeden złoty. Na szczęście, tak się nie stało, Dell zapłacił grube miliony. Ale, żeby nie było tak różowo, Amerykanie od razu wystąpili do polskiego rządu o dodatkowe miliony dotacji...
Wielokrotnie przy podobnych rozważaniach przytaczaliśmy też przykład umowy offsetowej. W zamian za kupno samolotów myśliwskich F16 od amerykańskiej firmy Locheed Martin, na Polskę miał spaść deszcz dolarów na rozwój nauki i inne korzyści. Wśród beneficjentów był Uniwersytet Łódzki. Dziś, gdy pytamy uczelnię o efekty offsetu, słyszymy: Amerykanie nas oszukali, my nie wiedzieliśmy, nie rozumieliśmy, miało być inaczej. Zagraniczne szkolenia, garść licencji, program elitarnych podyplomowych studiów dla UŁ - wszystko to, co otrzymała uczelnia, jest pożyteczne. Ale czy warte dziesiątek milionów dolarów?
Można powiedzieć, że dotąd płaciliśmy frycowe za wejście w świat globalnych interesów. Ale czas naiwności powinien się skończyć. Wydaje się, że nie jest głupim rozwiązaniem przesuwanie milionów złotych, które teraz trafiają do kieszeni wielkich koncernów, na dofinansowanie innowacyjnych przedsięwzięć młodych polskich przedsiębiorców i naukowców.
Prof. Markowski: - Trzeba komercjalizować pomysły, dawać pieniądze przedsiębiorcom, zamiast ich traktować jak przestępców. Dobrym przykładem jest Izrael. W latach 90. trafiło tam milion rosyjskich emigrantów, w tym wielu wybitnych naukowców, fizyków, chemików. W Izraelu sprzątali chodniki, aż ktoś wpadł na pomysł, by "wsadzić" ich do inkubatorów z prawdziwego zdarzenia. Nikt im nawet nie kazał zakładać firm, tylko myśleć. Stroną finansową zajmowały się zgromadzone wokół nich sztaby ludzi, menedżerowie, grupy kapitału. Izrael do dziś czerpie korzyści z tamtego skoku technologicznego - mówi prof. Markowski.
Inwestowanie w polskich, a nie zagranicznych przedsiębiorców ma tym większy sens, że w naturalny sposób są oni przywiązani do miejsca, niewielkie jest w ich przypadku ryzyko ucieczki z kapitałem czy produkcją za granicę.
Niestety. Rzadko która rodzima firma może liczyć na wsparcie. Wśród łódzkich przedsiębiorców częste jest narzekanie na nutę: "Della zwalniają z podatków, a mnie podatki podnoszą". I rzeczywiście, rosną na przykład podatki od wieczystego użytkowania gruntów. Są w Łodzi firmy, które w ostatnim czasie dostały podwyżkę rzędu... trzech tysięcy procent!
Jeżeli pozostajemy przy strategii dotowania koncernów zagranicznych - może warto choć podwyższyć stawiane im wymagania, wynegocjować coś więcej, na zasadzie: teraz budujecie prostą fabrykę, ale za trzy lata musicie u nas postawić zaawansowane centrum badawcze.
Takie pomysły muszą się rodzić, bo nieuchronnie zbliżamy się do 2020 roku, gdy żywot zakończą polskie strefy ekonomiczne, gdy skończy się duża część przywilejów dla inwestorów. W najbliższych latach Polska skracać też będzie dystans dzielący nas od Zachodu, również w sferze zarobków i innych kosztów produkcji. Przestaniemy kusić głodowymi pensjami polskich robotników. Jeśli do tego czasu nie stworzymy choćby podwalin gospodarki opartej na nowoczesnej wiedzy i w dużej mierze własnym kapitale - może być krucho.