Na pewno wiesz, co jesz? Możesz nie zdawać sobie sprawy, jak cię oszukują na żywności
Producenci żywności nie mają dla nas litości. Aby być świadomym konsumentem, trzeba znać się na chemii, mieć lupę do czytania etykiet i dużo czasu. Wielu z nich skrzętnie ukrywa prawdę o swoich wyrobach. Oto, jak szybko i bezboleśnie jej dociec.
15.09.2018 | aktual.: 19.09.2018 12:27
Batem na niezbyt uczciwych producentów żywności jest Inspekcja Jakości Handlowej Artykułów Rolno Spożywczych, zwana w skrócie JHARS. Po każdej szeroko zakrojonej kontroli publikuje ona raport, punktujący sztuczki i triki wytwórców. Większość z nich działa w zgodzie z prawem, część zaciemnia prawdę o składzie, a niektórzy próbują nas oszukać.
- Niestety, aby świadomie kupować produkty dobrej jakości, trzeba wczytać się w etykiety. Wtedy bardzo często okazuje się, że najlepsze, czyli najprostsze produkty wcale nie są drogie. Tak często bywa z jogurtami – te, które brylują w telewizyjnych reklamach, są dosładzane, mają zagęszczacze. Sporo tańsze są po prostu jogurtami i je właśnie warto kupować - mówi nam dietetyk Marcin Zaborski.
Jego pacjenci często pytają o produkty, które warto wybierać. Twierdzi, że nie ma jednej metody, ale zawsze sprawdza się zasada "im krótszy skład, tym lepiej".
Smarowidła to siedlisko patologii
W ostatnim z przeprowadzonych w tym roku badań JHARS stwierdziła sporo nieprawidłowości. Najwięcej dotyczyło różnych marek masła i margaryny. Najczęściej fałszowane jest masło. Aż jedna czwarta tłuszczów do smarowania nie trzymała norm jakościowych. Dobra wiadomość jest taka, że tym akurat trudno się zatruć, a zwiększona zawartość wody w maśle lub margarynie może zaszkodzić co najwyżej kieszeni (bo dużo płacimy, a nie dostajemy takiego produktu, jakiego możemy się spodziewać).
Gorzej jest w przypadku przetworów owocowo-warzywnych. Tu producenci często dorzucają "coś od siebie" – najczęściej są to substancje konserwujące, których w nie wymieniają w składzie. Często zaniżają masę oraz zawartość ekstraktu.
Wyjątkową bezczelnością popisał się producent przetworu owocowego, który nazwał szumnie powidłami. Nie przeszkadzał mu fakt, że większość wsadu stanowiły jabłka. Też smaczne, ale prawdziwych powideł się z nich nie zrobi.
Mięsko tylko od babuni
JHARS zauważył, że branża mięsno-wędliniarska jest wybitnie kreatywna nazewnictwie. W sklepach z łatwością znajdziemy produkty, których po nazwie nie uda nam się zidentyfikować. Nazwanie wędliny "Krówką" powoduje, że konsument myśli, że to wołowina. Nie w tym przypadku.
Ciągle świetnie mają się określenia typu "swojskie, staropolskie, tradycyjne, jak za starych dobrych czasów”. Przedstawiciele JHARS w swoim raporcie zauważają z przekąsem, że dotyczy to produktów wysoce przetworzonych i nie mających absolutnie żadnych certyfikatów potwierdzających ich domniemaną tradycyjność.
Za szczyt robienia ludziom wody z mózgu uznali jednak sprzedawanie zwykłego kurczaka z przemysłowej fermy jako "Kurczaka Babuni". Na dodatek w mięsie znalazły się składniki, których próżno było szukać na etykiecie, w tym niedozwolone konserwanty. Normą jest sprzedawanie wędlin, a nawet mięsa, nasączonych wodą poza granice przyzwoitości i poza skalę prezentowaną na etykiecie. Wędliniarze mają też skłonność do dość swobodnego żonglowania tabelami wartości odżywczych. Wiadomo – mniej kaloryczne sprzedaje się lepiej.
Znanym chwytem jest też swojskość – JHARS nakazał zmianę etykiety producentowi serka, który wykorzystał grafikę przedstawiającą górala na tle gór. Sam serek z jakimikolwiek polskimi ani choćby zagranicznymi górami nie miał nic wspólnego.
Podobnie było z mąką, która według deklaracji na jednym z produktów miała pochodzić z Kanady. Ale transport przez ocean nie jest tani, więc zastosowano mąkę rodzimą, polską.
Mistrzowie autoprezentacji
Niektórzy producenci żywności nie tylko chętnie pomijają to, co w składzie się znajduje, ale i skwapliwie uwydatniają zawartość tego, co w nim być musi. Lub brak tego, co zakazane. Przykładem świeci producent margaryny, który nie omieszkał pochwalić się minimalną, ale jednak, zawartością masła (poniżej 3 procent). Sęk w tym, że – jak podkreślają kontrolerzy JHARS – według definicji i przepisów margaryna i tak powinna zawierać do 3 proc. tłuszczów mlecznych, czyli de facto masła.
Z kolei producent mąki wyraźnie podkreślał, że jego produkt nie zawiera konserwantów. Cóż, byłoby dziwne, gdyby zawierał, bo do mąki po prostu nie wolno dodawać żadnych tego typu substancji.
Ostatnio spore oburzenie internautów wzbudził producent soku z wielkim napisem "z ALOESEM" nadrukowanym na kartoniku. Po wczytaniu się w etykietę okazuje się, że ów sok składa się w 47 proc. z soku z jabłek, w 31 proc. z marchwi, 1 proc. soku z malin… Zaraz, gdzie tu aloes? Na samym końcu, bo w napoju jest go 0,024 proc. To dosłownie kilka kropel w litrze.
Jak czytać etykiety
Marcin Zaborski przypomina, że skład na etykiecie musi odzwierciedlać proporcje składników. Jeśli więc na jogurcie owocowym napisane jest, że zawiera "mleko, cukier, syrop z buraków, maliny", to najmniej jest w nim malin. A często nie ma ich w ogóle.
To najczęściej zdarza się właśnie w przypadku owoców. JHARS bez problemu znalazła w badaniu "czekoladę malinową", w której z malin był jedynie aromat. To niewiele jak na tak szumną nazwę.
Zaborski zwraca też uwagę na nazwy.
- Wiele osób uważa, że cielęcina to mięso delikatesowe i chętnie kupują na przykład parówki z cielęciną. A w takich produktach tego mięsa jest – jak dobrze pójdzie – 3-4 procent. W smaku nikt tego nie wyczuje, dajemy się nabrać na nazwę. A parówek cielęcych nikt nie kupi, bo kosztują więcej niż szynka – ok. 50 zł za kilogram - przypomina Zaborski
Poprawy nie widać
JHARS robi badania regularnie i - niestety - jeśli znajdzie mniej uchybień w jakiejś grupie produktów, to pogarsza się sytuacja w innej branży. W poprzednim badaniu najgorzej było w przypadku przypraw. Zawierały one martwe owady, pajęczyny, a nawet odchody gryzoni.
Wtedy inspektorzy silnie napiętnowali też i ukarali producentów napojów i soków, którzy nagminnie zapominali o tym, że do swoich produktów dodali przeciwutleniacze, a same napitki wyprodukowali z koncentratów, a nie świeżych owoców. Od tamtej pory nieco się zmieniło – wielu producentów podkreśla jakość swoich produktów oznaczeniem NFC – not from concetrate.
Ale producenci mają nowe triki, by nas nabierać. Osoby, które pamiętają PRL, być może zwróciły uwagę, że kiedyś kostka masła ważyła 250 gramów. Dziś standardem jest 200 gramów, ale da się znaleźć też takie, które ważą ledwie 180 gramów. A cena ta sama…
Autor: Konrad Niedźwiecki