Nieznana żrąca substancja poparzyła jej prawą część ciała. Firma nie bierze odpowiedzialności
Orzecznik ZUS uznał zerowy uszczerbek na zdrowiu. Pojechała do drugiego lekarza, do Łodzi. Obejrzał, przeczytał dokumentację i punkt po punkcie, podważył wszystkie ustalenia poprzednika. "Jaki zerowy, pani ma 95-procentowy uszczerbek!". Jak to jest, że dwóch lekarzy patrzy niby na to samo, a widzą coś zupełnie innego?
01.06.2019 | aktual.: 03.06.2019 15:07
- To był drugi dzień pracy w obiekcie handlowym niedaleko lotniska. Wszyscy wyszli wcześniej, byłam sama w budynku. Przed wyjściem do domu po raz ostatni obeszłam toalety, żeby sprawdzić, czy wszystko jest czyste. Pod umywalką stała butelka po coli. Nie wiedziałam, co to jest, chciałam ją przestawić wyżej. Była źle zakręcona, wylała mi się na spodnie. Wtedy nie zwróciłam na to uwagi. Umyłam ręce i wyszłam – opowiada pani Janina.
To było 2 stycznia 2015 r.
Na przystanku autobusowym poczuła straszny ból w lewej nodze. Piekło tak mocno, że zwijała się z bólu. Ludzie zaalarmowali kierowcę, że trzeba wzywać pogotowie, bo kobieta się słania, ale pani Janina poprosiła, żeby jechał, bo chce jak najszybciej dotrzeć do domu.
Ból narastał, ale ciągle jeszcze nie wiązała go z butelką spod umywalki. Zamiast do mieszkania, poszła do całodobowej apteki na warszawskich Sielcach. Farmaceutka kazała lekko rozpiąć spodnie. Od biodra aż poniżej kolan było wielkie zaczerwienienie, które powoli pokrywało się skorupą.
- Na SOR. Natychmiast – poinstruowała.
Tajemnicza butelka zniknęła
- Lekarz chciał ustalić, co spowodowało tak rozległe oparzenia, ale nie umiałam nic odpowiedzieć. Do dziś nie mam pojęcia, co było w tej butelce. Prokuratura umorzyła śledztwo i nie ustaliła tego. To nie był zwykły Kret czy Domestos, one nie są aż tak żrące – opowiada pani Janina.
Po kilku dniach lekarze rozłożyli ręce: możemy tylko amputować nogę. Leczenia podjął się szpital w Łęcznej na Lubelszczyźnie. Konieczny był przeszczep skóry na lewej nodze, brzuchu i pośladku.
- Następnego dnia po wypadku córka zadzwoniła do mojej firmy i powiedziała, co się stało i że jestem w bardzo złym stanie. Nic nie powiedzieli. Przez miesiąc nikt się ze mną nie skontaktował, żeby przeprosić albo choćby spytać, jak się czuję. Dopiero po miesiącu do Łęcznej przyjechała pani z działu BHP – opowiada pani Janina.
Pojawił się kilka dni po operacji. Rozmowa przebiegała w miłym tonie, pani pytała okoliczności wypadku. Na koniec pani Janina podpisała jakieś oświadczenie. "Ładną ma pani córkę" – zagadnęła jakąś godzinę po jej wyjściu pielęgniarka. "To nie moja córka, tylko przedstawicielka firmy" – wyjaśniła pani Janina.
- Bardzo na mnie naskoczyła ta pielęgniarka, że w takim zamroczeniu lekami coś podpisuję. No, ale było już za późno.
Zobacz także
Między "wszystko jest OK" a ogromnym uszczerbkiem
Spotykamy się cztery lata po wypadku. Od strony medycznej wszystko już z grubsza pod kontrolą. Tylko komfort życia już nie ten. Gdy temperatura spada do minus dwadzieścia albo przekracza dwadzieścia na plusie, pani Janina musi ograniczyć wychodzenie na dwór, bo przeszczepiona w trzech miejscach skóra zaczyna swędzić niemiłosiernie – i w ogóle nie należy jej narażać na takie doznania. Noga – od biodra do kolana – wygląda zresztą tak szpetnie, że założenie spódnicy innej niż do ziemi nie wchodzi w grę.
- No i w tych kobiecych sprawach już nie dam rady. Ta żrąca substancja oszczędziła wątrobę czy nerki i dobrze, ale z mężczyzną już sobie życia nie ułożę – mówi spokojnie, tonem osoby pogodzonej z własnym losem, pani Janina.
Rehabilitacja, leki, psycholog i psychiatra, bo nie mogła spać. Za to wszystko płaciła z własnej kieszeni. ZUS dopiero niedawno uznał uszczerbek na zdrowiu. Pierwszy biegły w ogóle nie uznał, że coś się jej stało. "Uszkodzenia ciała nie powodują trwałego ani długotrwałego uszczerbku na zdrowiu w obrębie narządu ruchu z powodu braku ograniczenia ruchomości stawu" – napisał w opinii. I zerowy uszczerbek.
- Odwołałam się. Kolejny biegły wbił pierwszemu "specjaliście" szpilę. Uznał, że uszczerbek wynosi 95 proc. i jest ściśle związany z wypadkiem. Ponad trzy lata po wypadku Sąd Rejonowy dla Warszawy-Mokotowa zasądził odszkodowanie: 81 tys. zł – opowiada pani Janina.
- Nie stałam się nagle bogaczką. Pieniądze wypłacono mi pod koniec 2018 r., a więc przez cztery lata płaciłam z własnej kieszeni po kilkaset złotych za leczenie. Schodziło co najmniej po 500 zł miesięcznie, na początku nawet więcej. Zapożyczyłam się, więc odszkodowanie poszło na spłatę długu.
Jak nie wypadek w pracy, skoro w pracy?
Sąd nie miał wątpliwości, że zdarzenie miało miejsce w pracy i w związku z wykonywaną pracą. Co innego ubezpieczyciel, u którego firma ma wykupioną polisę. W grudniu 2018 r. odrzucił w całości roszczenie o odszkodowanie, powołując się na to, że nie można jednoznacznie powiedzieć, że firma ponosi winę za zdarzenie.
"Analiza zgromadzonego w sprawie materiału nie pozwala stwierdzić, aby do zdarzenia powodującego szkodę doszło z powodu zawinionego działania bądź zaniechania po stronie Ubezpieczonego, bądź też z powodu niedopełnienia przez niego jakichkolwiek obowiązków w związku z pracą realizowaną przez Poszkodowaną” – napisało Towarzystwo Ubezpieczeń i Reasekuracji Allianz S.A. w grudniu 2018 r.
- Że to niby ja nie zachowałam procedur. Jest też napisane: "środek żrący, którego chciała użyć Poszkodowana, znajdował się w miejscu dostępnym dla wszystkich". To chyba tym bardziej podkreśla winę pracodawcy? Każdy mógł wziąć tę butelkę i wyrządzić sobie jeszcze większą krzywdę. Poza tym wprost jest napisane, że to była żrąca substancja. W miejscu publicznym? To jakaś kpina jest.
"W naszej ocenie zdarzenie należy traktować w kategorii nieszczęśliwego wypadku, za który Ubezpieczający nie może ponosić odpowiedzialności" – napisano. Nieszczęśliwy wypadek, a ja mogłam stracić nogę!
Pani Janina wie, że nie wszystko jeszcze stracone. Łatwo nie będzie, bo sąd, do którego trafi sprawa o odszkodowanie, będzie potrzebował twardych dowodów.
- Dla firmy Dussmann Polska pracowałam od dwóch lat, stąd wiem, że przelewanie żrących płynów było normalną praktyką. Muszę to tylko udowodnić. W budynku, w którym doszło do zdarzenia, pracowałam ledwie dwa dni. Zdążyłam poznać jednego pracownika. Próbował się rozeznać, co to był za płyn, ale jak nadmiernie zaczął drążyć, zwolnili go.
Pokrzywdzonej pozostaje mieć nadzieję, że wesprze ją ktoś, kto potwierdzi jej słowa.
- Jeśli czytają to byli pracownicy firmy Dussmann Polska, którzy mogą potwierdzić moje słowa – proszę, niech się ze mną skontaktują. Miałam 58 lat, kiedy zdarzył się wypadek. Od kilku lat nie mogę pracować, przez wypadek nie dociągnęłam do wieku emerytalnego.
Poprosiliśmy o komentarz firmę Dussmann Polska sp. z o.o. oraz TUiR Allianz. Do czasu publikacji tekstu nie otrzymaliśmy odpowiedzi.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl