Sprzedawcy podnieśli głos
Czwartkowy strajk włoski to efekt wyzysku, do jakiego dochodzi w supermarketach – mówi Alfred Bujara, szef Sekcji Krajowej Pracowników Handlu NSZZ „Solidarność”
07.10.2010 | aktual.: 07.10.2010 10:47
- Nie obawia się pan, że strajk włoski w marketach przyniesie efekt odwrotny do zamierzonego? To znaczy: klienci, zamiast solidaryzować się z pracownikami handlu, zaczną się na nich wściekać…
- Przyznaję, że strajk włoski może być dla klientów uciążliwy. Gdy sprzedawcy, kasjerzy pracują wyjątkowo skrupulatnie, zgodnie z procedurami – a właśnie na tym polega strajk włoski – powstawanie długich kolejek jest nieuchronne. Ale w jaki inny sposób możemy zamanifestować niezadowolenie z fatalnych warunków pracy i płacy? Jeśli my nie zaczniemy głośno mówić o wyzysku, społeczeństwo nadal będzie żyło w nieświadomości.
Owszem, liczymy się z niezadowoleniem części kupujących. Ale jeszcze bardziej liczymy na to, że dziś pomiędzy klientami a pracownikami supermarketów zostanie nawiązany dialog. Powstanie nić porozumienia. O tym, że nie chcemy nikomu uprzykrzać życia, a tylko zwrócić uwagę na niesprawiedliwość, świadczy termin naszej akcji – 7 października to Światowy Dzień Godnej Pracy.
- Wyzysk, niesprawiedliwość? A jakieś konkrety?
- W sklepach wielkopowierzchniowych ludzie są zatrudniani na czas określony. Albo jest jeszcze gorzej – pracodawcy preferują umowy cywilnoprawne z agencją pracy tymczasowej. Bywa i tak, że pracowników do marketu przysyła, wraz z towarem, producent lub dystrybutor. Proszę powiedzieć, jak przy braku stabilności zatrudnienia człowiek może planować małżeństwo, urodzenie dziecka czy wzięcie kredytu na mieszkanie.
Kolejna sprawa to zarobki. Sprzedawczynie dostają na rękę średnio 1000, góra 1200 złotych. Jak za taką kwotę można godziwie przeżyć? Świadomie mówię: sprzedawczynie, bo 70 procent kadry w handlu stanowią kobiety. Mężczyźni szybciej wywalczą dla siebie wyższe pensje. Natomiast kobiety, uogólniając, pokornie godzą się na to, co daje im pracodawca.
Dodać należy, że bardzo niesprawiedliwie rozkładają się ciężary i przywileje pomiędzy kadrą menedżerską a szeregowymi pracownikami. Dyrektor do spraw sprzedaży zarabia 9250 złotych brutto, kierownik regionu sprzedaży 7330 złotych, podczas gdy kasjer-sprzedawca zaledwie 1540 minus podatek – według badania wynagrodzeń przeprowadzonego w zeszłym roku przez firmę Sedlak & Sedlak.
- Głodowe pensje dla szeregowych pracowników za pracę ponad siły i ponad normę?
- Jeszcze przed kryzysem biliśmy na alarm, że w marketach pracuje za mało ludzi. Jak wyliczyliśmy, w 2008 roku nie było tam obsady dla około 200 tysięcy stanowisk. Częściowo wynikało to z faktu, że co lepiej wykształcone osoby, znające języki, wyjeżdżały za chlebem na Zachód. Nawet nie myślały pracować za najniższą pensję krajową w super - czy hipermarketach.
Dzisiaj chętnych do pracy w tego typu sklepach nie brakuje. Tyle że sieci handlowe nie chcą zatrudniać nowych ludzi. Procesy rekrutacyjne zostały zamrożone. A swe asekuranctwo management tłumaczy nadal niepewną sytuacją polskiej gospodarki. W efekcie zatrudnienie w sieciach wciąż spada, niedobór pracowników sięga już nawet 15-20 procent.
- Czy złe traktowanie pracowników nie świadczy o słabości związków zawodowych działających w hipermarketach?
- Organizacja związkowa jest skuteczna tylko wtedy, gdy należy do niej wiele osób. Problem w tym, że ludzie boją się dziś zapisywać do związków. Bo ich członkowie są szykanowani lub wręcz zwalnianie pod byle pretekstem. To taki paradoks – niedawno obchodziliśmy 30. rocznicę powstania „Solidarności”, a pracownicy handlu nadal prowadzą walkę o swobodę zrzeszania się, bo ona istnieje tylko na papierze.
Rozmawiał Mirosław Sikorski