Utrata pracy to dla nich prawdziwy dramat
Stracił pracę, potem rodzinę, dom. Jak mówi, całkowicie upadł. Dla niektórych strata pracy to życiowy dramat, z którego trudno się podźwignąć. Dla innych – tylko koniec pewnego etapu w życiu.
30.06.2011 | aktual.: 30.06.2011 15:08
Najczęściej, gdy pracownicy stracą pracę nie obawiają się, że nie znajdą innej. Mają wykształcenie, doświadczenie i są pewni, że kolejna posada może być tylko bardziej opłacalna. Przez myśl im nie przejdzie, że mogą stracić wszystko. A przecież mogą. Tomasz stracił wszystko. Jeszcze dwa lata temu, nie uwierzyłby w to. Był przykładnym ojcem dwóch nastoletnich chłopców i szczęśliwym mężem. Pracował w niedużej firmie jako specjalista elektronik. Nieźle zarabiał i dobrze mu się wiodło. Jednak stracił pracę, bo firma upadła. I nie mógł znaleźć nowej, stałej pracy.
Przez ten czas nie spłacał rat kredytu (wcześniej kupił mieszkanie i samochód). Stwierdził, że jedynym wyjściem będzie wyjazd za granicę. Bo w Polsce oferowano mu wyłączeni prace na zlecenie i to jak sądził, źle płatne. Wyjechał do Holandii i przez pół roku pracował w firmie produkującej podzespoły komputerowe. Jednak pracodawca nie był rzetelny, płacił niewiele i nieregularnie. Powtarzał, że zapłaci za kilka miesięcy. Wreszcie firma ogłosiła upadłość. Tomasz zaś nie otrzymał zarobionych pieniędzy. Wrócił do Polski właściwie bez grosza. Tymczasem zadłużenie bardzo wzrosło i bank postanowił zająć mieszkanie. Żona, która zarabiała niewiele jako ekspedientka w supermarkecie, nie zdołała nic zaoszczędzić, nie płaciła rat, liczyła, że mąż przywiezie pieniądze zza granicy.
Gdy bank zajął mieszkanie (Tomasz próbował je sprzedać, ale przez ponad miesiąc nie mógł znaleźć kupca), żona z dziećmi wyprowadziła się do swojej matki, zabrała też wszystkie osobiste rzeczy męża.
Po kolejnych trzech miesiącach wystąpiła o rozwód. Tomaszowi rozstąpiła się ziemia pod nogami: nie miał pieniędzy, żeby coś wynająć, nie mógł nocować bez końca u znajomych. Poszedł do urzędu pracy, ale proponowano mu tylko pracę fizyczną (przycinanie żywopłotów), stwierdził, że to praca poniżej jego kwalifikacji, dlatego jej nie przyjął. Był pewien, że znajdzie coś dużo lepszego. Nie znalazł. Któregoś wieczora spotkał dawnego kolegę i poszli do baru. Tomasz był załamany i wypił zbyt dużo. Noc spędził w izbie wytrzeźwień. Następną przespał na ławce w parku, strażnik miejski skierował go do noclegowni. Nie miał pieniędzy, żeby szukać pracy – nie miał na bilety, nie miał nawet białej koszuli, którą mógłby założyć na rozmowę kwalifikacyjną. Po kolejnych kilkunastu miesiącach sąd orzekł rozwód, Tomasz mógł odwiedzać dzieci raz w miesiącu, w niedzielę, przez 3 godziny. Tomasz tułał się po dworcach i noclegowniach, pomagał też rolnikowi na wsi. Obecnie jest mieszkańcem jednej z noclegowni w Gdańsku.
Tomasz: Wszystko straciłem, a zaczęło się od straty pracy. Kilka lat temu, było dużo gorzej na rynku pracy, powinienem brać jakąkolwiek pracę, a ja wybrzydzałem. A teraz? Nawet starałem się o pracę, byłem na rozmowie, ale pracodawca nie zadzwonił, czekałem tygodniami przy telefonie w noclegowni. Ale się nie dziwię, kto zatrudni kogoś, kto przebywa w takim miejscu. Zaraz się myśli, że bezdomny bezrobotny to pijak, były więzień, ćpun. Ja teraz czasem napiję się z kolegami, nie przeczę, inaczej nie zniósłbym swojej sytuacji. Ale jeszcze dwa lata temu, byłem bez zarzutu, a żona mnie zostawiła, zabrała wszystko. *Czy często ludzie wskutek bezrobocia tracą wszystko? *Pytamy psycholog Grażynę Bochenek, zajmującą się problematyką bezrobocia i bezdomności.
- Zawsze od tego się zaczyna. Chociaż winny może być też nałóg. Jednak takich przypadków jak ten, wyżej opisany jest mnóstwo. Znałam doktora politechniki, który przebywał w noclegowni w Krakowie, przedsiębiorcę, który splajtował, mieszkał na Dworcu Centralnym i się wieszał, cudem go odratowano, a wcześniej zatrudniał 150 osób. Znałam urzędnika, który przez pół roku jeździł pociągami z jedną walizką, sypiał w wagonach, a gdy go wyrzucano, przenosił się do innego pociągu. Ci, ludzie stracili pracę i to była pierwsza kostka przysłowiowego domina. Potem tracili mieszkanie, rodzinę, znajomych.
- Dlaczego mając wykształcenie i doświadczenie nie mogli znaleźć innej pracy?
- Wielu z nich załamało się, bo niemal w jednej chwili stracili też mieszkanie, rodzinę. Musieli myśleć o innych sprawach. Niektórzy po prostu nie mieli sił na szukanie pracy, popadli w bierność, potem wpadli w depresję, w nałóg. Nagle okazało się, że nie mają pieniędzy na to, by pojechać na rozmowę kwalifikacyjną.
- Ale są przecież różne instytucje, urzędy pracy… A co z rodziną tych ludzi?
- Wielu z nich dopiero po roku lub później zaczęło korzystać z pomocy instytucji. Niektórzy nie potrafili się podporządkować, np. nie pić alkoholu w noclegowni lub w „pośredniaku”. Nie chcieli się przyznać, że mają problem, myśleli, że sobie jakoś poradzą. Dopiero po jakimś czasie byli wstanie się otrząsnąć. Ale wtedy okazało się, że „wypadli z obiegu”, nikt ich nie chce przyjąć, bo mają np. roczną dziurę w życiorysie. Trudno o tym mówić i pracodawcy z trudem to akceptują.
- Czy każdy powinien bać się, że nie podniesie się z bezrobocia?
- Teoretycznie każdy może upaść. W przypadku tych osób było tak, że los dał im popalić z każdej strony. Stracili wsparcie rodziny, często trudno było im się przyznać do porażki albo poprosić o pomoc. Dlatego wielkim błędem bezrobotnych (ale też bezdomnych, ludzi z innymi problemami) jest izolacja, trzeba prosić o pomoc, szukać rozwiązań, nie być biernym.
Krzysztof Winnicki/JK