Złoty to waluta idealna
Polski eksport w trzech pierwszych kwartałach 2014 r. wzrósł o 4,6 proc. Słabiej, niż drzewiej bywało, kiedy to obowiązkowo zwyżki były dwucyfrowe (rekordy: 2003 r. - 18,7 proc.; 2006 - 16,1 proc.), ale w czasach recesji w UE, sankcji rosyjskich i konfliktu na Ukrainie nie jest to wskaźnik zły (nieco lepszy niż średnia dla krajów Unii). Dynamika eksportu jest wyższa niż produkcji krajowej. Zatem eksport ma - choć nie taki jak kiedyś - korzystny wpływ na podtrzymanie koniunktury w naszej gospodarce.
11.12.2014 | aktual.: 17.12.2014 12:27
Dobrze świadczy to o funkcjonowaniu naszych przedsiębiorstw, które potrafią w trudnych czasach zachować wysoką konkurencyjność, utrzymywać niskie koszty i zdobywać rynki zbytu. Trzeba jednak podkreślić, że firmy otrzymały wsparcie - kurs złotego w ostatnich latach zachowuje się idealnie.
Kurs naszej waluty należy do bardziej stabilnych w rozwiniętym świecie. Kiedy piszę te słowa, za jedno euro płaci się 4,15 zł. Jest to niemal dokładnie tyle (4,13 zł), ile przed dwoma laty. W całym tym dwuletnim okresie kurs złotego do euro wahał się w przedziale od 4,08 do 4,31, co oznacza, że odchylenia od średniej wynosiły plus minus 2,5 proc.
Gdybyśmy zatem przed dwoma laty weszli do systemu ERM-2, dzisiaj Komisja Europejska musiałaby postawić nam piątkę i witać nas w strefie euro chlebem oraz solą. Jak wiemy, tak się nie stało, i chyba to dobrze. Bo poza stabilnością nominalną nastąpiła inna korzystna zmiana. Zatrzymała się, a nawet cofnęła, konwersja cenowa.
Jej miarą jest parytet siły nabywczej złotego. Teoretycznie w sytuacji wolnego handlu powinien on zmierzać do jedności, czyli całkowitego zrównania cen. I tak się przez lata działo.
Parytet siły nabywczej w 2003 r. wynosił 0,545 i do 2008 r. wzrósł do 0,693. Złoty zatem realnie się umacniał, co sprawiało, że relacje kursowe nie stymulowały wzrostu eksportu. W czasach dobrej koniunktury specjalnie to nie przeszkadzało, bo tak czy owak eksporterzy przy sprzedaży zewnętrznej otrzymywali pewną rentę, choć coraz mniejszą.
Kiedy zaczął się kryzys finansowy na świecie i koniunktura producencka zaczęła pikować, sytuacja się jednak odwróciła. Parytet siły nabywczej zaczął rosnąć. W 2013 r. osiągnął poziom 0,565. W bieżącym roku będzie jeszcze niższy ze względu na kształtowanie się cen (inflacja po trzech kwartałach w UE średnio +0,4 proc., w Polsce -0,3 proc.) - wyniesie 0,561.
Taki parytet siły nabywczej złotego jest korzystny nie tylko dla eksporterów. Za złotego możemy kupić relatywnie więcej, a to sprawia, że nasze dochody są wyższe, niż wynikałoby z przeliczenia kursowego. Nieco niweluje to przepastną różnicę, jaka pod tym względem dzieli nas od rozwiniętych krajów europejskich. Zapewne nie powstrzyma to demagogów skarżących się, że „płace mamy wschodnie, a ceny zachodnie" (na dowód zawsze mogą znaleźć przykład, że na wyprzedaży np. w Niemczech jakiś towar był tańszy niż w drogim sklepie w Polsce), ale owe demagogiczne twierdzenia chyba osłabi.
Wzmocni się natomiast argumentacja tych ekonomistów, którzy twierdzą, że na razie nie ma co się spieszyć do przechodzenia na euro. Bo z porównania warunków gospodarowania i eksportu w ostatnich latach z wirtualnym wariantem wcześniejszej euroizacji wynika, że na pozostaniu przy złotym skorzystaliśmy. W pewien sposób sugeruje to także, że kiedyś stracimy. Bo konwersja cenowa kiedyś nastąpi. Jeżeli nie stanie się to przed przejściem na euro, będzie musiało się wydarzyć po jego przyjęciu. A wtedy grozi nam szybszy wzrost cen. I to nie tylko krótkookresowy ze względu na znane efekty „cappuccino" czy „bagietki" (tu, jak wiadomo, odczucia społeczne były przesadzone w stosunku do rzeczywistych zmian), lecz trwający dłużej po to, aby w strukturze i poziomie cen Polska upodobniła się do krajów o takiej samej europejskiej walucie.