Gorsza Ameryka
Banki w Ameryce Łacińskiej nie lubią biednych. I raczej ich nie kredytują.
14.06.2010 | aktual.: 15.06.2010 08:38
Sprzedaż w systemie argentyńskim odbywa się wewnątrz grup osób finansujących się nawzajem. Organizator – w Ameryce Południowej często była to instytucja finansowa – werbuje zainteresowanych kredytem lub pożyczką. Atutem takiego kredytu jest możliwość jego szybkiego otrzymania. Bez zabezpieczenia. Kiedy uczestnicy, bądź klienci, podpisują umowę, wpłacają do systemu określoną sumę. Część tej kwoty to koszty firmy, pozostałe są przeznaczone na kredyt dla innego członka grupy. Z kolejnej składki kredyt dostaje następny, i następny. Uczestnicy całej finansowej gry – nazwanej od jej twórców Argentyńską Piramidą – często płacą raty na grubo przed otrzymaniem całości kredytu, stając się poniekąd ofiarami systemu, bo odkładając raty do szuflady i tak uzbieraliby pieniądze oszczędzając sobie kosztów obsługi kredytu. Zdarza się, że kredyt – mimo wpłat – i tak ich omija. Wystarczy, że wykruszy się choć jeden z uczestników grupy.
Choć nawet najbardziej naiwni klienci zdawali sobie sprawę, że mogą zostać oszukani, to jednak bez większych oporów przystępowali do piramid. A działo się tak dlatego, że większość z nich była „trędowata” dla tradycyjnej bankowości. Banki odmawiały im kredytów ze względu na ich ubóstwo.
Sektor pozastandardowy
Sektor finansowy Ameryki Południowej wymyka się zachodnim standardom. W większości krajów społeczeństwa są silnie spolaryzowane – na bogatych posiadaczy i klasę średnią pracującą w prywatnych firmach oraz ludzi biednych, których trudna sytuacja podobna jest do tej, z jaką zmagają się mieszkańcy Azji Południowej. W kontakcie z pierwszą grupą banki zachowują się jak przystało na rasowe instytucje finansowe w kontakcie z klientami.
Biedni natomiast są dla sud-banków klientami nie do zaakceptowania. Szczególnie że większość instytucji bankowych z tych krajów i tak boryka się ze skutkami kryzysów często nękających amazoński kontynent. W wyniku ostatniego załamania gospodarczego w Argentynie setki tysięcy klientów sektora bankowego utraciły oszczędności całego życia. Dopiero niedawno sąd najwyższy tego kraju orzekł, że argentyńskie banki muszą wynagrodzić klientom straty w oszczędnościach, które ponieśli w związku z przymusową zamianą dolarów na peso. Kiedy w 2001 r. Argentyna zbankrutowała, a oszczędności obywateli niemal z dnia na dzień zniknęły, rząd wstrzymał wypłaty rent i emerytur. Wojsko prezydenta Fernando de la Rua krwawo stłumiło wielodniowe protesty na ulicach argentyńskich miast. A prezydencki zakaz wycofywania oszczędności – najbiedniejsi wpłacali na konta po kilka, kilkadziesiąt dolarów – z banków, spowodował falę paniki i krach całego sektora bankowego. I choć po niemal dekadzie sąd nakazał bankom rozliczyć się z byłymi
klientami, Argentyńczycy wciąż mogą liczyć na zwrot pieniędzy w peso, a nie w dolarach.
Również teraz oczy całego świata zwrócone są na ten południowoamerykański kraj. Mimo 1,2 mld kredytu, które wypłacił Argentynie Międzynarodowy Fundusz Walutowy, kraj wciąż jest zagrożony kryzysem. Kryzysem, na którym ucierpią ludzie, bo banki tradycyjnie dadzą sobie radę. *Meksykańska tequila *
Podobnie jak Argentyna – również Meksyk na stałe wpisał się w podręczniki ekonomii. Kryzys z połowy lat 90. spowodowany nagłą dewaluacją peso, położył na łopatki gospodarki wszystkich krajów Ameryki Łacińskiej i szybko zyskał miano efektu tequili. Dewaluacja peso wystraszyła inwestorów, którzy postrzegali poszczególne kraje jako jeden region i obawiając się destabilizacji pozostałych walut rozpoczęli gorączkową wyprzedaż całego południowoamerykańskiego portfela. Kryzys szczególnie mocno dotknął Argentynę i Brazylię. Aby utrzymać kurs waluty, bank centralny Argentyny zmuszony był pozbywać się rezerw dewizowych. Choć spadek rezerw w ujęciu procentowym nie był tak znaczący jak w Meksyku, wystarczył, aby zachwiać całą gospodarką kraju. Wycofano 15 proc. depozytów, początkowo w peso, później także dolarowych. Banki argentyńskie zaczęły tracić płynność – część zaprzestała udzielania kredytów. Do końca 1995 r. czwarta część banków tego kraju upadła. Bank centralny zdecydował się na podwyższenie stóp procentowych
docelowo do 33 proc. w rodzimej walucie i 25 proc. w amerykańskich dolarach.
Brazylia odczuła skutki meksykańskiego kryzysu mniej boleśnie niż Argentyna. Rząd brazylijski tuż przed kryzysem tequila rozpoczął wdrażanie planu stabilizacyjnego, którego głównym punktem było wprowadzenie nowej waluty – reala brazylijskiego w miejsce cruzeiro reala. Duża część banków ogłosiła upadłość, a trzy z dziesięciu największych brazylijskich banków zostały przejęte przez duże banki zagraniczne. Podobnie jak w Argentynie podniosły się stopy procentowe.
Kryzys meksykański najmocniej uderzył w najuboższą warstwę społeczną, choć meksykańska biedota nigdy nie darzyła banków szczególnym zaufaniem. Dzisiaj, choć podejście banków do ludzi niezamożnych wygląda prawie tak jak w Europie – to „prawie” czyni ogromną różnicę. Formalnie, przy odpowiednich zabezpieczeniach, każdy mieszkaniec Meksyku może otrzymać kredyt. Ale zabezpieczenie kredytów jest tak wyśrubowane, że finansowa niedyspozycja kredytobiorcy może doprowadzić do przejęcia przez bank całego jego majątku.
Nic więc dziwnego, że ubodzy Meksykanie chętniej szukają finansowego wsparcia u lokalnej mafii, która chętnie pożycza pieniądze na procent znacznie wyższy niż w bankach, choć pozwala odpracować dług na nielegalnych plantacjach konopi indyjskich, bądź przy przemycie narkotyków do Stanów Zjednoczonych.
Rząd w Meksyku wielokrotnie zwracał uwagę bankom, że łaskawsze podejście do najmniej zamożnych mieszkańców kraju – zwłaszcza stolicy państwa – pozwoliłoby na ograniczenie przestępczości. Ale w gospodarce wolnorynkowej, a właśnie jej niemal doskonała forma obowiązuje w Meksyku, banki są nastawione wyłącznie na zysk. Niezamożni klienci, wśród których może być największy odsetek złych kredytów, negatywnie wpływaliby na bilanse banków i ich kwartalne wyniki.
Wenezuelski uczeń Fidela
Hugo Chavez, prezydent Wenezueli od przynajmniej dekady, jest coraz trudniejszym orzechem do zgryzienia dla administracji USA. Uzbrojony w charyzmę, której nie odmówi mu dzisiaj żaden przywódca zachodniego państwa, zakłada Bank Południa namawiając do współpracy siedem państw Ameryki Południowej i czyniąc z niego regionalną alternatywę dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. Kapitał założycielski Banku Południa to 20 mld dolarów, które stanowią składki wszystkich członków – ich wysokość zależy od stopnia zamożności każdego kraju. Chavez widzi w przyszłości swój bank jako trzon jeszcze większej instytucji finansowej wspomagającej państwa Ameryki Południowej i Afryki. Z równą pasją walczył o wprowadzenie do konstytucji Wenezueli zapisu o krzewie koki, który obok hymnu i flagi państwowej ma być dobrem narodowym kraju. Nic dziwnego, skoro to Wenezuela jest głównym producentem suszu kokainowego, zaś w narkobiznesie pracuje znaczna część obywateli. Walka z narkomanią, tak jak ją postrzegają
Stany Zjednoczone, stoi w jawnej sprzeczności z interesami tego południowoamerykańskiego kraju. Prezydent może sobie pozwolić na opozycję wobec amerykańskiej dominacji w regionie – Wenezuela ma ogromne złoża ropy naftowej, które pozwalają jej na osiąganie dochodu wystarczająco wysokiego, aby utrzymać stabilny wzrost gospodarczy przy względnie dużej odporności na światowe kryzysy.
Administracja Chaveza ingeruje w wenezuelski sektor bankowy, starając się wymusić na nim wsparcie dla najbiedniejszych mieszkańców państwa – nie bez powodu. Niedawno bank centralny Wenezueli określił w specjalnej uchwale maksymalne stawki, które mogą za swoją działalność pobierać instytucje finansowe. Od zakazu pobierania prowizji za wydawanie kart płatniczych i prowadzenie konta, po określenie maksymalnych kwot, jakie bank może pobierać za wypłaty z bankomatów. Wenezuelskie banki nie mogą również nikomu odmówić udzielenia kredytu na ubezpieczenie domu, samochodu, działalności rolniczej i finansowania inwestycji budowlanych.
I choć poprawia to sytuację najuboższych mieszkańców kraju, negatywnie wpływa na rozwój sektora. Ale ta sama biedota, która tak razi bankowców w innych krajach Ameryki Łacińskiej potrafiła okazać Chavezowi swoją wdzięczność. Kiedy w 2002 r. grupa wojskowych zorganizowała zamach stanu, zmuszając Chaveza do zrzeczenia się prezydentury, po wyjściu na ulice wenezuelskich miast setek tysięcy zwolenników prezydenta, w ciągu dwóch dni wycofała się z zamachu stanu i oddała Chavezowi prezydenckie insygnia. Prawdą jest bowiem, że od początku rządów Chaveza wyraźnie spadł w tym kraju poziom biedy. W 1998 r. poniżej ONZ-owskiego poziomu ubóstwa żyło 55 proc. społeczeństwa. Dzisiejsze statystyki odnotowały w tym kraju niespełna 38 proc. poziomu nędzy.
Brutalne ingerencje Chaveza w wolny rynek często krytykowali przywódcy zachodnich demokracji – głównie tych krajów, których sektor bankowy próbował inwestować w Wenezueli. Chavez nie pozostawał im dłużny. W telewizyjnym wystąpieniu zwrócił się do Fidela Castro: „Obama właśnie znacjonalizował ni mniej, ni więcej, tylko General Motors. Towarzysz Obama! Fidelu, musimy być ostrożni, bo skończymy na prawo od niego”. – Hugo Chavez to paranoik. A dokładnie – dyktator paranoik. To pajac – jest tym, kim wygodnie jest mu być. Kiedy spotyka Kadafiego, przedstawia się jako muzułmanin. O sobie mówi, że jest chrześcijaninem i pokazuje się z krzyżem – podsumował w publicznym wywiadzie kardynał Wenezueli Jose Castillo Lara.
Paweł Pietkun
Gazeta Bankowa