Jak zarabialiśmy w PRL‑u

W PRL-u pensja dyrektorska była przeważnie dwu-, trzykrotnie większa od pensji szeregowego pracownika

Jak zarabialiśmy w PRL-u
Źródło zdjęć: © Thinkstockphotos

13.07.2011 | aktual.: 14.07.2011 10:33

*Pensje prezesów banków sięgają dziś setek tysięcy złotych. Ochroniarz czy sprzątaczka zarobią ok. 1,5 tys. Różnice dochodów nie zawsze były tak duże. W PRL-u pensja dyrektorska była przeważnie dwu-, trzykrotnie większa od pensji szeregowego pracownika. W połowie „epoki Gierka” nawet taka figura jak sekretarz KW PZPR zarabiała „zaledwie” ośmiokrotność płacy minimalnej. *

Kiedy państwo było szefem

W 1970 roku, tuż przed rozpoczęciem rządów towarzysza Edwarda, średnia pensja wynosiła w Polsce 2 235 zł. W najsłabiej opłacanych zawodach, jak sprzątaczka czy niewykwalifikowany robotnik, pensje oscylowały w granicach 1 tys. zł. Mało kto zarabiał jednak tak mizernie.

Po niespełna 20 latach, wskutek upadku gospodarki i galopującej inflacji, statystyczny Polak odbierał już w zakładowej kasie ponad 200 tys. zł. Minimalna płaca wynosiła wówczas 120 tys. zł.

Cechą charakterystyczną siatki płac w PRL było m.in. to, że rozpiętość zarobków była niewielka. W imię socjalistycznej równości starano się upchnąć całe społeczeństwo do jednego płacowego worka. Średnia pensja u schyłku epoki Gierka wynosiła ok. 5 tys. zł. Oznaczało to, że większość Polaków zarabiała pomiędzy 2 a 10 tys. złotych. Inną cechą tamtych czasów był niewielki związek wykształcenia z wysokością płacy. Wykładowca uniwersytecki mógł zarabiać mniej od funkcjonariusza MO, a nauczyciel – mniej od traktorzysty. Dbałość władzy ludowej o robotników wyrażała się przede wszystkim w stałych podwyżkach płac. Z zapewnieniem produktów, na które można byłoby wydać zarobione pieniądze, bywało znacznie gorzej.

Odgórne ustalanie płac było możliwe, ponieważ niemal wszystkie zakłady pracy były państwowe. Do najlepiej zarabiających należeli partyjni urzędnicy. Jak podaje na swojej oficjalnej stronie historyk Jerzy Masłowski, w 1975 r. w nowo utworzonym woj. chełmskim sekretarz Komitetu Wojewódzkiego zarabiał 9,9 tys. zł. Kierownik Wydziału Organizacyjnego – 7,5 tys., inspektor Wojewódzkiej Komisji Kontroli Partyjnej – 5,5 tys. zł. Naturalnie wysokość ich płac nie miała żadnego ekonomicznego uzasadnienia. Ale nie może to dziwić. Podobnie było z niemal wszystkimi zakładami pracy w PRL. Dyrektorzy fabryki, huty czy PGR otrzymywali pensję niezwiązaną z wynikami kierowanego przez siebie przedsiębiorstwa. Wyniki te bardzo często były zresztą obiektem manipulacji – musiały być dobre nawet wtedy, gdy były złe. PGR pozostał do dzisiaj synonimem socjalistycznego brakoróbstwa i wziętych z sufitu danych ekonomicznych, w tym również płac. Zmiana nastąpiła dopiero po przemianie ustrojowej i, jak wiadomo, na niewiele się zdała. Jak
podawał w 1992 roku „Gminniak”, miesięcznik gminy Ozorków, średnia płaca w PGR w tym rejonie wynosiła wtedy 1 900 000 zł, czyli o ok. 1 mln mniej od średniej krajowej. Prawa rynku dotarły więc i do PGR-ów. To im jednak nie pomogło. W 1992 roku doszło do ich likwidacji. Ostały się nieliczne, przejęte przez Skarb Państwa, co też jednak nie zmieniło ich losu. Ostatecznie zlikwidowano PGR-y w końcu 1993 roku.

Więcej wódki, mniej fajek

Władza ludowa dbała o obywateli, dając im coraz więcej pieniędzy. Nie szło to w parze z realiami rynkowymi. W tamtych latach nie miały one jednak znaczenia. Podwyżki były potrzebne władzom, bo udowodniały rozwój socjalistycznego państwa. W późniejszym okresie służyły też powściąganiu społecznego niezadowolenia.

Począwszy od 1950 roku, płace rosły powoli, ale sukcesywnie. Od 599 zł w 1951, do 5327 zł w ostatnim „spokojnym”, 1979 roku. Później worek z pieniędzmi się rozwiązał. Dekada lat 80. to był już szalony wzrost coraz mniej wartych płac. Między 1981 a 1982 rokiem wzrosły one o 4 tys. zł, z 7,6 do 11,6 tys. W 1985 roku średnia pensja wynosiła już 20 tys., w 1986 ponad 24 tys., a dwa lata później ponad 53 tys. zł. Ten skok był jednak niczym w porównaniu z podwyżką w ostatnim roku PRL, czyli 1989. Statystyczny Kowalski otrzymywał wtedy co miesiąc 206 758 zł, czyli czterokrotnie więcej niż rok wcześniej. Przez następne cztery lata byliśmy milionerami, aż do denominacji, która sprawiła, że w 1995 roku średnia krajowa wynosiła w Polsce nieco ponad 700 zł.

U schyłku PRL-u statystyczny Polak mógł sobie za pensję kupić pół pralki (jeśli ją dostał). Dzisiaj – trzy. Kiedyś jedną setną samochodu, dzisiaj jedną dziesiątą. Możemy sobie pozwolić na zakup dwukrotnie większej ilości benzyny i czterokrotnie większej – wódki. Stać nas na zakup czterokrotnie większej ilości szynki. Ale nie ze wszystkim jest tak dobrze. W porównaniu z PRL-em, palący mogą dzisiaj kupić cztery razy mniej papierosów. Relatywnie zdrożała też prasa – stać nas przeciętnie na zakup niemal dwukrotnie mniejszej ilości dzienników.

Te dane to tylko statystyka, którą, jak wiadomo, można wykorzystywać na różny sposób, w zależności od tezy, którą chce się postawić. Nie mówi ona np. o skali ubóstwa, o stosunku popytu do podaży i wielu innych ekonomicznych czynnikach. Może jednak dać pewne wskazówki, jak wzrosła siła nabywcza naszych pieniędzy w minionym dwudziestoleciu.

Tomasz Kowalczyk/MA

wynagrodzeniapracownicyprl
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (563)