"Nie chcesz zostawać po godzinach? Nie wychodź na przerwę". Wasze historie o najgorszych wakacyjnych pracach
Nie dało się wykonać pracy w ciągu ośmiu godzin. Co radzi kierownik? Pracujcie szybciej. No to pracowałyśmy – bez przerw, tak że słaniałyśmy się na nogach – to tylko jedna z opowieści o najgorszej wakacyjnej pracy.
07.08.2018 | aktual.: 14.08.2018 10:07
Po tym, jak opublikowaliśmy historie Czytelników, którzy opowiadali o swoich najgorszych wakacyjnych doświadczeniach zawodowych, na skrzynkę #dziejesie.wp.pl przyszło więcej opowieści.
Autorzy wiadomości pracowali w różnych miejscach: w hotelu, na budowie, w call centre. Co łączy te historie? Całkiem wiele: brak umowy o prace, nieprzestrzeganie zasad bhp, bezpłatne nadgodziny i traktowanie pracownika jak maszyny, która ma szybko wykonywać obowiązki i na nic się nie skarżyć.
Gorąco, że aż woda się gotuje
"Pracuję w firmie budowlanej. W upały to prawdziwy koszmar: pracujemy bez wytchnienia, maszyny są nagrzane do granic możliwości, nie ma czym oddychać. Jeśli już dostajemy wodę, to jest gorąca, ma nieraz 50 stopni" - pisze jednen z czytelników. Takich firm jest znacznie więcej.
"Kodeks pracy określa minimalną temperaturę, w której można pracować. A co z maksymalną? Przecież nie nawykliśmy do pracy w takich warunkach!" - czytamy.
Pracuj szybciej, to zdążysz
"Pracowałam nad morzem jako pokojówka w czterogwiazdkowym hotelu. To nie była praca, tylko harówka! Zadań było tyle, że nijak nie mogłyśmy wyrobić się w czasie. W rezultacie codziennie musiałyśmy zostawać co najmniej godzinę dłużej, by posprzątać wszystkie pokoje. Nikt nam za to, rzecz jasna, nie płacił. Gdy poskarżyłyśmy się kierownikowi, ten poradził, żebyśmy szybciej pracowały – przy zachowaniu tej samej jakości. Efekt? Zero przerw, praca na pełnym automacie, bo każda minuta była cenna" - pisze czytelniczka WP.PL.
Zasady gry zmieniły się w jej trakcie
"Będąc studentem, zatrudniłem się w call centre w Lublinie. Praca wydawała się prosta – dzwonię do ludzi z bazy i potwierdzam, czy pojawią się na umówionym spotkaniu - ot, mówię formułkę i tyle. Fajnie brzmi, prawda? Natomiast okazało się zgoła inaczej. Wraz z sześcioma innymi osobami przeszedłem pomyślnie szkolenie. Myślałem, że lepiej trafić nie mogłem - wszyscy uśmiechnięci, przerwy co dwie godziny, ludzie w pracy mili" - opisuje kolejny czytelnik.
Zobacz także
Pierwszym zderzeniem ze ścianą były słowa kierowniczki skierowane do innego początkującego kolegi: "Nie chcemy cię tutaj". Pożegnali się z nim z godziny na godzinę bez wyjaśnień.
W międzyczasie zmieniły się zasady gry. "W czasie rozmowy rekrutacyjnej powiedziano nam, że w firmie nie ma kar – bo kierownictwo rozumie, że nikt celowo się nie myli w rozmowie z klientami, że to ludzki błąd. Natomiast w lipcu dowiedzieliśmy się, że sankcje są i za błędy w rozmowie, i za niewyrobienie celów. Dziwnie łączyło się to z początkiem lipca, a więc okresem, kiedy najwięcej kandydatów starało się o prace i firma wiedziała, że może przebierać w chętnych" - pisze czytelnik.
"Grafik nigdy nie był podawany na cały tydzień, tylko z dnia na dzień. Dodatkowo, non-stop się zmieniał. Tak więc nikt nigdy nie mógł być pewien, czy po wyjściu z pracy grafik nie ulegnie zmianie, a za nie przyjście było 5 dych w plecy" - opowiada.
Jak dodaje, najdziwniejszą rzeczą było jednak to, że pomimo przygotowań do zamknięcia jednego z działów, nadal prowadzona była rekrutacja. Dział został zlikwidowany, a te osoby trzeba było gdzieś skierować.
"Teraz wyobraźcie sobie zdziwienie pracowników, do mojego zespołu dołączyło 15 osób ze zlikwidowanego działu i 10 z nowej rekrutacji, a pracy było dla 20 pracowników. Kierownictwo uspokajało nas, że to sytuacja tymczasowa i „nadprogramowi” zostaną przeniesieni. A finał był taki, że któregoś dnia po prostu nie znalazłem swojego nazwiska w grafiku. To był koniec pracy, żadnej rozmowy, żadnego wyjaśnienia. Czekam na wypłatę" - kończy opowieść jednen z naszych czytelników.
Premia, której i tak nikt nie dostanie
Kolejny opowiada z kolei o pracy przy montażu wiązek kablowych. "Praca na trzy zmiany, z czego nocka zaczynała się w niedzielę o 23. Zanim zaczęliśmy nasze „oficjalne” obowiązki, trzeba było zrobić tzw. przedmontaż, czyli poskładać różne elementy. Za tę godzinę prac przygotowawczych nikt nam nie płacił. Najgorsze było jednak to, że praca była na prawie niemożliwy do osiągnięcia akord grupowy. Niby były premie za wydajność, ale moja grupa nigdy się na nią nie załapała, bo dostawałyśmy wiązki różnych rodzajów i nie szło tego szybko połączyć" - pisze.
Czy wszystkie te opowieści to smutna norma? Zapytaliśmy o to Państwową Inspekcję Pracy, której odpowiedź przedstawimy wkrótce.
*Jaka jest Wasza historia? Piszcie na dziejesie.wp.pl *