Praca daleko, a dojazdu brak - co robić?
Dojazdy do pracy to utrapienie. Denerwują nas i męczą. Wyrywają godzinę, a bywa, że dwie lub trzy, z naszego prywatnego czasu.
17.09.2009 | aktual.: 17.09.2009 14:38
Dojazdy do pracy to utrapienie. Denerwują nas i męczą. Wyrywają godzinę, a bywa, że dwie lub trzy, z naszego prywatnego czasu. I to codziennie! To już 10 – 12 godzin na tydzień. A na miesiąc, na rok?... Strach liczyć.
Kiwamy się więc niewyspani w zatłoczonym tramwaju. Czekamy w korkach. Cierpimy z powodu awarii kolejki czy wypadku na ulicy. Wszystkie te niewygody dotykają mieszkańców dużych aglomeracji na całym świecie. Ci, którzy jadą do pracy ze słabo zaludnionych terenów, wcale nie mają jednak łatwiej.
Do pracy przez pole
Mała wioska gdzieś na środkowym Pomorzu. Bez szkoły, bez przedszkola. Pracę na miejscu mają tutaj tylko sołtys i ajent w sklepie spożywczym. Reszta mieszkańców musi szukać zajęcia w miasteczkach odległych o 20, 30, 40 km.
Jest prawie tak, jak w filmie Barei, gdzie obywatel wstawał do pracy za piętnaście trzecia i pocieszał się, że latem to już widno. Do przystanku 4 km drogą. Do stacji kolejowej trochę bliżej, ale przez pole. Na polu rządzi Duńczyk, czy może Holender. Wykupił ziemię kilka lat temu, zatrudnił paru ludzi. Na poziom bezrobocia wpłynęło to w minimalnym stopniu. Jak zasieje zboże, lub jeszcze gorzej – kukurydzę, to koniec. Nie przejdziesz.
Zresztą nawet jeśli nic tam akurat nie rośnie, marsz przez pole utrudniają kaprysy pogody. Kto liczy na skrót, ma przechlapane. I to dosłownie. Zimą zawieja i śnieg. Wiosną i jesienią deszcze, po których momentalnie robi się potworne błoto. Dojdziesz do stacji i właściwie możesz wracać do domu. Do kostek, a czasem wyżej, jesteś tak upaprany, że nie wpuszczą cię za bramę. W zakładzie pakuje się żywność, musi być sterylnie czysto.
Kiedyś, gdy jeszcze zakład nie istniał, autobus zakręcał do wioski, ale przestał. W ramach oszczędności. Nie było pracy, nie było dokąd jeździć. Nikt więc do niego nie wsiadał. Zresztą i tak nie jechał tam, gdzie mieści się zakład, bo to już w innym województwie. Zmierzał w przeciwnym kierunku, do bliższego, mniejszego miasteczka. Tam trzeba by było czekać na przesiadkę. Godzinę, może półtorej.
Jeszcze przez jakiś czas mówiło się o zakładowym busie, który będzie dowoził mieszkających po wsiach. Szybko jednak okazało się, że niewielu zatrudnionych może na to liczyć. Osady porozrzucane w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, we wszystkie strony świata. Niektóre pochowane gdzieś w lasach, nawet twardej drogi nie ma. Żaden kierowca by tego nie wytrzymał.
Carpooling po wiejsku
W związku z zaistniałą sytuacją mieszkańcy wioski poszli po rozum do głowy i wspólnymi siłami zaczęli nabywać samochody. Miało to sens, bo takich jak oni pracowników, co przeszli przez sito rekrutacji, było w okolicy naprawdę sporo. W ten sposób na głęboką polską prowincję zawitała swojska odmiana zjawiska zwanego nowocześnie carpoolingiem.
Największy kłopot był z panem Frankiem, który, mimo że inwalida, także załapał się do pracy. Pan Franek, wskutek jakiegoś wypadku, miał od dziecka sztywną nogę. Nie zginała się w kolanie. Jeździł więc w tym starym oplu czy fordzie, na tylnym siedzeniu, i cierpiał. Ale ten problem jest już nieaktualny, bo pan Franek zmarł. Włamał się do niego pijany sąsiad, walnął rurką, i po człowieku.
Zakład natomiast prosperował, rozwijał się. Zaczęto przyjmować nowych ludzi, bo produkcja szła już tam teraz na dwie, a nawet na trzy zmiany. Szybko okazało się, że samochodów jest za mało. Bo co ma zrobić człowiek, który trafił na drugą zmianę jako jedyny ze wsi? Czekać całą noc na dworcu?
Szefowie szli wprawdzie na rękę, starali się przydzielać ludzi na zmiany „po wsiach”, ale na dłuższą metę okazało się to nie do utrzymania. Różne działy, inne stanowiska, ciągłe przegrupowania, przetasowania organizacyjne. Trzeba więc było kupować następne auta. Z tym już było łatwiej niż na początku. W końcu, dzięki pracy, jakieś pieniądze pojawiły się we wsi.
No i po dojazdach!
Całe te korowody z dojazdami doprowadzały czasem ludzi do białej gorączki. Gdy nie było aut, było źle. Gdy je kupiono, pojawiły się nowe problemy. Stare i zużyte, samochody psuły się na fatalnych drogach.
Poza tym niektórzy brali zwolnienia albo jechali za granicę, nie informując o tym nikogo. Jeździło się więc po nich niepotrzebnie, tracąc czas i nerwy. Praca była, ryczałt na paliwo był, ale wielu miało tego serdecznie dosyć. Zazdrościli ludziom w dużych miastach, co na przystanek idą pięć minut i później już tylko wiezie się ich, jak dyrektorów, pod samą firmę.
Trwało to parę ładnych lat, aż w końcu wszystko ni stąd, ni zowąd zaczęło biec w odwrotną stronę. Z trzech zmian zrobiły się dwie, później jedna. Wiadomo, kryzys. Nagle okazało się, że samochodów jest za dużo. Zwolnieni nie musieli już martwić się dojazdami. W końcu firmę zamknięto. A właściwie – w ramach restrukturyzacji przeniesiono najbliższy oddział do większego miasta. Ale to prawie dwieście kilometrów. Nawet ten facet z filmu Barei nie dałby chyba rady.
Jarosław Kurek