Pracowałem przy zbiorze truskawek. Ciężko o gorszą robotę, a moja dniówka to 27 zł
Jest 7 rano, ale słońce już grzeje. Schylam się pierwszy raz. Obiecane mam 2,7 zł za kobiałkę truskawek. Bez umowy, bez minimalnej pensji, bez szkolenia. Nie ma kombajnu do zbierania truskawek. Muszą to robić ci, którzy zgodzą się na pracę za 6 zł za godzinę.
Karierę w nowym fachu zaczynam od sprawdzenia ofert pracy na jednym z portali ogłoszeniowych. Na hasło "zbiór truskawek" wyświetla mi się ponad 400 ogłoszeń. Decyduję się na jedno ze wschodniej Polski.
Wybieram numer:
- Dzień dobry. Dzwonię w sprawię ogłoszenia.
- Na truskawki? I co, chciałby pan przychodzić?
- Tak. Jak to wygląda wszystko?
- 2,70 za łubiankę. Plantacja zadbana, nie jest zachwaszczona. W pokrzywach się pan nie tarza - zachwala plantator. - Truskawka dosyć duża. W tym roku wszędzie ludzie mają drobną, ale u mnie jest taka w miarę. Już od poniedziałku zbiór jest. Zbieramy od 7:00.
- To ja bym spróbował.
Moja pierwsza w życiu rozmowa rekrutacyjna przez telefon. I od razu udana. Bez CV, nawet bez podawania imienia.
Następnego dnia o 7:00 melduję się we wskazanym mi miejscu. Po chwili pod sklep minivanem podjeżdża Paweł - mój nowy szef. Na oko kilka lat starszy ode mnie. Od razu przechodzi "na ty".
Przysiadam się na tylne siedzenie do Krystyny i Teresy. To doświadczone zbieraczki, trochę po pięćdziesiątce. Dla Pawła prawdziwy skarb. Wie, że nawet jak wszyscy pracownicy się wysypią, na nie może liczyć.
Wnętrze samochodu jest całe w kurzu i piachu. Na tapicerce widać ślady po rozgniecionych truskawkach. Z asfaltowej szosy skręcamy w gruntową drogę. Auto podskakuje na wybojach.
Kobiety przerywają niezręczną ciszę.
- Przy truskawkach to jest ciężka robota - wprowadza mnie w fach Krystyna. - Trzeba chyłkiem cały czas. Nie to co jabłka czy śliwki. Tam to łatwiej - dopowiada Teresa.
Dojeżdżamy na pole, gdzie pracują już cztery osoby. Dwie młode Polki i dwóch Ukraińców.
Paweł wydaje skrzynki i łubianki. Zapisuje moje imię w zeszycie przy numerze 14 i to w zasadzie jedyna dokumentacja związana z moją pracą.
Mam zbierać bez szypułek. A więc będzie trudniej. Od szefa dostaję instruktaż, jak wykręcać truskawki, i zaczynam robotę.
Zostaję przydzielony do Krystyny i Teresy. Kucam między grządkami. Czuję, jak po plecach piecze pokrzywa. Chwastów jest sporo. Truskawki są wielkości poziomek.
- Coś większe miały być te truskawki… - zagaduję do Krystyny.
- Taki rok. Sucho było. Zobaczymy, ile uzbierasz - dowcipkuje weteranka owocowych pól. Teresa z kolei chyba widzi we mnie jakiś potencjał, bo twierdzi, że rekordu nie pobiję.
- Byli tu wczoraj takie dwie dziewczynki. Posiedzieli dziesięć minut. Zjedli kanapek z kieczupem. Pół łubianki nie nazbierali i pojechali do domu - opowiada z akcentem typowym dla małej wsi na wschodzie. Kobiety zanoszą się ze śmiechu.
- Tu kokosów nie ma - po chwili Krystyna ciągnie wątek. - A co ja tu zarobię. Na waciki? - żartuje. - Ja chytra na kasę nie jestem. Dużo mi nie trzeba, bo mąż pracuje. Na piwko i papierosy sobie uzbieram - wyjaśnia i odpala białoruskiego Mińska.
Krystyna pyta Pawła, czy pryskał truskawki, czy można jeść. Szef odpowiada, że wczoraj prysnął, ale tylko trochę i to środkiem biologicznym, więc śmiało można próbować.
Do końca dnia żadna nie odważyła się zjeść owoców prosto z krzaka. Ja też nie zaryzykowałem.
Po kilku minutach na pole dojeżdża trzecia doświadczona zbieraczka - Irena. Tłumaczy, że strzeliła jej opona w rowerze. Poza tym mąż chory. Musiała mu zrobić jedzenie. Zatruł się gdzieś w pracy przy chemikaliach. Nawdychał się oparów.
Irena przyłącza się do pracy i opowiada, że dobrze opiekuje się "starym", żeby szybko doszedł do siebie. Wczoraj na przykład nagotowała mu mortadeli z makaronem, żeby coś ciepłego chociaż zjadł.
Irena, zaraz po szefie, jest na polu najważniejszą osobą. To ona ustala, kto i gdzie ma zrywać. Podpytuję ją, jak to jest z Ukraińcami, czy faktycznie już nie chcą przyjeżdżać do nas na zbiory.
- Ukraińcy kombinują teraz i do Niemiec z Polski jadą. Już u nas nie chcą robić. Teraz do nas mają ściągać z Indii czy tam z Tunezji. No, tam, co u nich bieda jest - wyjaśnia Irena.
Okazuje się, że obcokrajowcy i praca za granicą to popularne tematy przy pracy na polu.
- Za granicą paszporty Polakom zabierają. Czego tam jechać. Siostry męża córka pojechała, to z pola uciekała pieszo. Zabrali ubrania i dokumenty i kazali pracować. Jak niewolniki - opowiada Teresa.
- Albo co do agencji zabierają - wtrąca Krystyna. - Cały czas się słyszy, jak ogłaszają niby dobre zarobki, dobra praca i jadą potem do burdelu - kręci głową ze zgorszeniem.
Jest godzina 9:00. Po dwóch godzinach pracy mam cztery kobiałki. Zarobiłem niecałą dychę.
Na pole docierają dwie dziewczyny. To również ich pierwszy dzień - szef wydaje łubianki i rozpoczyna instruktaż.
- Dobrze, że tu prawie same Polaki zbierają, to choć Paweł wytłumaczy, jak zbierać. Jak by Arabów wziął, to i tłumacza by musiał nająć. By się nie opłacało - rzuca kolejny żart Krystyna.
I znów po polu rozchodzi się donośny rechot kobiet.
Można wyczuć, że nastrój zbieraczek reguluje pogoda. Kiedy mocno doskwiera słońce, każda w milczeniu i pocie czoła pracuje. Kiedy się chmurzy i robi chłodniej, wraca humor i chęć do rozmów.
Są też momenty na refleksje.
- Człowiek ma tyle lat, na ile się czuje - zamyśla się Irena.
- To ja mam 22.
- A ja to 15 - licytują się kobiety.
Znów wychodzi słońce. Po czole spływa mi pot. Koszulka jest już cała mokra. Ręce lepią się od truskawkowego soku i piachu. Najgorszy jest jednak ból pleców i nóg. Rozprostowanie kręgosłupa i kolan sprawia niemały wysiłek i wywołuje nieświadome, ciche jęknięcie.
- Po pierwszym dniu jest najgorzej. Kolana i plecy bolą. My już wprawione. Nas już nic nie boli - reagują z uśmiechem na moją gimnastykę kobiety.
- Nas już nic nie boli - powtarza Irena. Milkną i znów w zadumie rwą truskawki.
Przed 11:00 Paweł zarządza przegrupowanie - każdy ze swoich grządek wyzbierał dojrzałe owoce i trzeba przenieść się na drugi koniec hektarowego pola.
Mam siedem kobiałek. Daje to dokładnie 18,90 zł. Najlepsza dziś jest Krystyna. Dobija już do trzynastej łubianki.
Robię krótką przerwę na jedzenie. Obok przechodzą Ukraińcy, którzy pracowali bez słowa kilka metrów dalej. Jeden z nich rzuca po polsku "smacznego".
Podchodzę więc i zagaduję. Znowu o owocach.
- Coś małe te truskawki.
- Ano małe. Gorąco. I plecy bolą - kontynuuje moje narzekanie Andrij.
Razem z Artemem są pierwszy dzień w pracy. W Polsce od trzech dni. Artem przyjechał do naszego kraju po raz pierwszy. Andrij ma większe doświadczenie - kilka lat wcześniej pracował w Warszawie. Montował balustrady.
Łamaną polszczyzną opowiada, że to była lżejsza robota. Można było zjeść i chwilę odpocząć, a stawka za godzinę. Nie to co tutaj. Na razie chcą zarobić parę groszy na truskawkach i będą szukać czegoś lepszego.
Na przerwie zamieniam też słowo z Andrzejem, który dojechał na pole. Około sześćdziesiątki. Sam zauważa, że truskawki małe. Widać to dobre hasło na przełamanie lodów.
Andrzej opowiada, że przez ostatnie lata "bujał się" w robocie za granicą. Teraz wrócił w rodzinne strony i nie chce mu się szukać roboty, więc przyszedł zobaczyć, czy da radę coś na tym zarobić.
Koniec przerwy. Wracam do pracy. Teraz w sąsiedztwie młodych dziewczyn, które wcześniej instruował szef.
Sylwia ma 18 lat - na bluzce liście konopi. Dominika, o rok młodsza, w koszulce z nadrukowanym mocnym przekazem "Uliczna kolekcja. Nie dla lamusów". Próbuję rozpocząć rozmowę, ale chyba od razu trafiam w czuły punkt.
- A co wy nie w szkole? - uderzam.
- Już wakacje mamy. Zrobiłyśmy sobie wcześniej - podśmiechują nerwowo dziewczyny.
Nie są zbyt rozmowne. Na pozostałe pytania odpowiadają zdawkowo albo nie odpowiadają wcale. Od czasu do czasu, znużone pracą, syczą pod nosem jedna przez drugą. - Ja pier…
A może jednak było warto zostać w szkole - myślę sobie. Udziela mi się zmęczenie dziewczyn. Wybija południe, a ja właśnie kończę dziesiątą kobiałkę. Łatwo będzie się rozliczyć z szefem. Czas kończyć.
Podchodzę do Pawła, który akurat pakuje na busa wypełnione truskawkami skrzynki.
- Dobra, Paweł. Mam już dosyć. Uzbierałem dziesięć i kończę robotę - oświadczam.
Szef namawia, żebym może jednak jeszcze trochę został popracować. Chwali, że dobrze mi idzie.
Żeby nie wyjść na mięczaka, przyznaję się, że jestem dziennikarzem i przyjechałem, żeby na własnej skórze przekonać się, jak to jest faktycznie na tych truskawkach.
Paweł z jednej strony jest pozytywnie zaskoczony. Widać satysfakcję, może nawet trochę dumy, że media zainteresowały się jego profesją.
Z drugiej, nie czekając na pytania, rozpoczyna serię postulatów i wymówek.
- Tylko nie pisz, że szef był zły. Zobacz, wodę pracownikom przywiozłem. Kobiałki pomagam nosić - zachwala swoją działalność i zaczyna tłumaczenia.
- No widzisz… drobna w tym roku truskawka. Sucho było. Tak jak ci mówiłem przez telefon - u wszystkich teraz drobna - próbuje wyjaśnić swoje wcześniejsze słowa.
- Umowy to wiesz, nikt ci nie da. Jak ja mam z kimś podpisać, a on na drugi dzień i tak do pracy nie przyjdzie - ciągnie dalej o nic niepytany.
Wsiadamy do jego auta. Odwozi mnie pod sklep. Paweł prosi, żebym nie pisał, że nie da się na truskawkach zarobić.
Tak się kończy moja przygoda ze zbiorem truskawek. Z bólem pleców, nóg, spieczonym karkiem, brudnymi rękoma i paznokciami, które później muszę kilka razy szorować pumeksem.
Rozliczamy się. Przez pięć godzin zebrałem dziesięć łubianek. Należy mi się 27 zł. Paweł zaokrągla wypłatę do 30.
- No dobra, niech stracę. Żebyś źle nie pisał - rzuca na odchodne.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl