Uzdrowię cię przez Internet
Uzdrawiają przez sms-a albo przez Internet. Wystarczy wpłacić na ich konto 50 zł, a bóle reumatyczne ustąpią. Otacza nas prawdziwy urodzaj szarlatanów, którzy zarabiają na ludzkiej głupocie.
17.10.2008 | aktual.: 17.10.2008 19:46
Janina leczy się od lat u jednego zielarza. Ma kłopoty z jelitami. Chodzi regularnie do lekarza i jednocześnie odwiedza „uzdrawiacza”. Czy zielarz jej pomógł?
- Na pewno nie zaszkodził! Poza tym lubię odwiedzać tego zielarza. Jest miły, zawsze ma czas, traktuje pacjentów ze współczuciem, martwi się o mnie, nie jak ci lekarze w szpitalach. Mam porównanie, bo leczę się też konwencjonalnie: siedzisz w kolejce, gdy w końcu się doczekasz, lekarz nawet na ciebie nie spojrzy. Zawsze czuję się jak intruz w takim gabinecie. Nie mówię, że wszędzie tak jest. Ale myślę, że ludzie chodzą do uzdrawiaczy, żeby ktoś się nimi zajął, chcą usłyszeć dobre słowo – opowiada Janina Piekorz, ma 54 lata, mieszka w Poznaniu. Mówi, że za wizytę u zielarza płaci 200 zł, oprócz tego kupuje u niego specjalną mieszankę ziół za ok. 150-200 zł. Odwiedza go raz w miesiącu. Regularnie od 3 lat.
Uzdrawiam przez Internet
Takich przykładów jest mnóstwo. Aby móc się leczyć w Polsce, trzeba wykazać się odpornością psychiczną. To nieodzowne podczas wizyt w przychodniach państwowej służby zdrowia. Zmagać się trzeba z biurokracją, złym nastrojem i butą personelu. Zdarzają się przypadki, gdy lekarze pierwszego kontaktu blokują badania czy skierowania do lekarzy specjalistów, „bo w kasie nie ma pieniędzy”. Na wizytę u specjalistów trzeba czekać pół roku. Żeby zapisać się do przedstawiciela medycyny niekonwencjonalnej nie trzeba czekać. W każdym razie nie pół roku.
Poza tym „uzdrowiciele” są mili, usłużni, współczujący. „Człowiek od razu czuje się zdrowszy” – takie wyznania można usłyszeć w pełnych pacjentów poczekalniach bioenergoterapeutów, czy zielarzy. „Uzdrowiciele” korzystają też z nowych technologii. Coraz częściej można znaleźć ogłoszenie o „leczeniu” za pomocą sms-ów, telefonów, czy poprzez komunikatory internetowe. Oczywiście - najpierw trzeba uiścić niemałą opłatę.
Wielu z nich gotowych jest udać się do domu klienta. Twierdzą, że są w stanie tak naenergetyzować komputer, czy telewizor, by emitował zdrowotną energię.
- Znalazłam w prasie takie ogłoszenie. Zadzwoniłam i na drugi dzień pojawił się mężczyzna. Tyle się mówi o tym, że urządzenia źle wpływają na człowieka, dlatego postanowiłam spróbować. Mężczyzna położył dłoń na telewizorze i za to wziął 100 zł. Za komputer również 100 zł, a komórkę chciał tylko 50. Mam mieszane uczucia. Facet nie wystawił rachunku i właściwie niewiele mówił, wizyta trwała może kwadrans. Pytałam, czy może udowodnić swoje zdolności, twierdził, że musi się skupić i że tego nie da się udowodnić. Zapłaciłam, ale czuję, że to był naciągacz – twierdzi Julita Ernest, księgowa z Lublina.
Hipermarket z oszustami
Praktyki związane z uzdrawianiem ("medycyna niekonwencjonalna" czy "alternatywna") stosowane są od tysięcy lat, ale niektóre rodzaje „uzdrawiania” pojawiły się niedawno. Mimo rozwoju medycyny akademickiej ludzie ciągle interesują się alternatywnymi sposobami leczenia. Ostatnio medycyna niekonwencjonalna przeżywa swoisty renesans. Krążymy po rynku usług paramedycznych jak po wielkim hipermarkecie. Chcemy pozbyć się swojego problemu, oddać go gdzieś. Z tych właśnie względów bioenergoterapeuci czy przedstawiciele medycyny Wschodu, nie narzekają na brak pacjentów.
Korzystanie z usług „uzdrowicieli” to często ostatnia deska ratunku. Podejmowana zwykle przez ludzi nieuleczalnie chorych, albo szukających pozamedycznych sposobów na przyśpieszenie leczenia. Co ma zrobić osoba, której lekarz powie, że niestety nie widzi ratunku? Wybiera się do innego „specjalisty”, który wręcz żeruje na nieuleczalnie chorym dając mu fałszywą nadzieję.
- Dla mnie to zwykłe szarlataństwo, to wykorzystywanie ludzi, którzy stoją nad grobem. To nieprzyzwoite praktyki. Kłopot w tym, że nic nie można zrobić, bo przecież chorzy sami do nich przychodzą, nikt ich nie zmusza – twierdzi Piotr Wojciechowski, lekarz medycyny pracy z Gdyni.
Egzamin na „uzdrowiciela”
Sami przedstawiciele niekonwencjonalnych metod leczenia twierdzą, że należy odróżnić prawdziwych „uzdrowicieli”, od tych, którzy tylko podszywają się pod nich, licząc na łatwy zarobek.
- Prawdziwy bioenergoterapeuta należy do zrzeszenia, jest znany w środowisku. Wielu kończy specjalne kursy, należy do organizacji, to osoby, które mogą udowodnić, że ich leczenie jest skuteczne. Bioenergoterapia to nie szarlataństwo. Kłopot w tym, że łatwo udawać, że ma się zdolności bioenergoterapeutyczne. Dziś aż roi się od oszustów.
Niedawno znalazłem ogłoszenie w prasie. Ktoś siłą umysłu leczył wszystkie choroby, pod warunkiem, że się wpłaciło 50 zł na jego konto. Dolegliwości miały ustąpić zaraz po wpłaceniu pieniędzy. I tyle, nie trzeba było się nawet kontaktować z „uzdrowicielem”, czy się z nim spotykać, wystarczyło zapłacić. Nie wiem, kto daje się nabrać na takie sztuczki – mówi Janusz Widawski, bioenergoterapeuta z Gdańska.
Ustawa o zawodzie lekarza głosi, że świadczenia zdrowotne polegające na rozpoznawaniu i leczeniu chorych może w Polsce wykonywać tylko osoba, która legitymuje się dyplomem lekarza oraz zaświadczeniem uprawniającym do wykonywania zawodu na terenie Polski.
„Uzdrowiciele” są zdania, że takie zaświadczenia są im zbędne. Cech bioenergoterapeutów zarejestrowano w 1996 r. w Krajowej Izbie Rzemieślniczej. Rzemieślnicy uprawnieni są do wykonywania określonych świadczeń zdrowotnych, jak: rozpoznawanie zaburzeń bioenergetycznych organizmu, oczyszczanie i udrażnianie kanałów energii (meridianów), uzdrawiania na odległość itp. Rejestracji dokonano bez uzgodnień z Ministerstwem Zdrowia.
Ustalono, że dla uprawiania zawodu bioenergoterapeuty - poza niezbędną wiedzą z dziedziny bioterapii i radiestezji - konieczne jest ukończenie kursu z dziedziny anatomii, fizjologii, patologii i psychologii człowieka. Natomiast wiedza ściśle fachowa musi zostać zweryfikowana egzaminem z dziedziny bioterapii i radiestezji. Po pozytywnym zdaniu egzaminów można otrzymać tytuł czeladnika w danej specjalności (bioterapii lub radiestezji) i po pięciu latach praktyki przystąpić do egzaminu mistrzowskiego, także po odpowiednim przeszkoleniu. Paramedycyna dzieli się m.in. na: bioenergoterapię, radiestezję, urynoterapię, czy wypędzania duchów. Tylko pierwsza jest prawnie sformalizowana. Wielu „uzdrowicieli” działa zatem bez kontroli, nie muszą oni zakładać firmy, czy rozliczać się z urzędem skarbowym.
Marketing „uzdrowiciela”
Trudno nie zauważyć, że działalność uzdrowicielska przynosi dochody (zielarz z Poznania może zarobić miesięcznie 2 tys. zł, pod warunkiem, że odwiedzi go miesięcznie 10 osób, nie ma firmy i nie musi odprowadzać żadnych podatków, pacjentów przyjmuje w mieszkaniu w bloku). Uznani bioenergoterapeuci przyjmują w prywatnych gabinetach. Opłata za spotkanie jest wysoka – zależy od tego, jaką renomą cieszy się bioenergoterapeuta i ilu ma pacjentów.
Niektórzy zarabiają nawet kilka tysięcy złotych miesięcznie. Wielu z nich ma pracę, pacjentów przyjmują wieczorami i w weekendy. „Uzdrowiciele” stosują też chwyty marketingowe. Już przez telefon informują, że koniecznych będzie kilka spotkań. Zdarza się, że proponują wizytę gratis, podczas której potrafią wręcz wcisnąć choremu „naenergetyzowaną wodę”, specjalne zioła czy książkę, za które już trzeba zapłacić. „Uzdrowiciele” reklamują się w prasie, jeżdżą na targi, czy sympozja. Niektórzy ustawiają stoiska w supermarketach. Rozdają ulotki i zapraszają na wizytę w gabinecie.
Wielu posuwa się jeszcze dalej. Zatrudniają aktorów by ich reklamowali i opowiadali o cudownym wyzdowieniu, w prasie, czy telewizji. Bywa, że podczas targów medycyny niekonwencjonalnej, niepełnosprawny nagle wstanie z wózka inwalidzkiego, a niewidomy cudownie odzyska wzrok. Klienci dają się złapać na te tanie sztuczki. Podczas jarmarków, czy targów nie brakuje „uzdrowicieli”, którzy przedstawiają przeróżne zaświadczenia. I tak, możemy być werbowani przez osobę, która pokazuje nam zaświadczenie umiejętności diagnozowania układu pokarmowego z wyglądu stóp i uszu.
Co więc sądzić o „uzdrowicielach”? Czy całkowicie odrzucić ich działalność?
Przecież wiele osób twierdzi, że im pomogli. Jak kontrolować to, kto rzeczywiście ma zdolności uzdrawiania, a kto może zaszkodzić pacjentom? Jak sformalizować ich działalność – wielu z nich prowadzi bardzo dochodowy interes i nie odprowadza żadnych podatków.
- Nie wiem, czy kiedykolwiek uda się odpowiedzieć na te pytania. Z jednej strony aż roi się od oszustów, którzy mogą zaszkodzić choremu, namawiając go, by odrzucił przyjmowanie leków. Niedawno pojawiła się informacja w prasie, że pewien uzdrowiciel leczył chorych na nowotwory, zakazywał im iść do szpitala. Z drugiej strony niektóre metody niekonwencjonalne przynoszą ulgę choremu, a nawet są polecane przez lekarzy. Myślę tu np. akupunkturze, czy zielarstwie. Nie można ich jednak stosować jako jedyne metody leczenia. Uważam, że trzeba kierować się rozsądkiem, nie wierzyć w cudowne metody reklamowane na ulotkach i zawsze jednak konsultować się z lekarzem. Znam wielu bioenergoterapeutów, którzy są uczciwi, mówią choremu, że ich stan jest poważny i powinni iść do szpitala. Swoje usługi świadczą jako uzupełnienie konwencjonalnego leczenia. Często mają zbawienny wpływ na psychikę chorego. „Uzdrowiciel”, który zakazuje choremu kontaktu z lekarzem jest jednak zwykłym oszustem – mówi Anna Polkowska, lekarz, pediatra z
Gdańska.
(AB)