"Bałtyk jest zaorany". To mówią rybacy po decyzji Unii Europejskiej
- Bałtyk umiera – mówi rybak z Helu Henryk Pozorski. Dla małych rybaków to koniec epoki. Jednak nie wszyscy są tego zdania. Część armatorów przekonuje, że winę za kryzys ponosi natura, a sam Bałtyk się zmienia. Podkreślają, że decyzja UE o zwiększeniu limitów "pozwala tchnąć nadzieję na lepsze jutro".
Henryk Pozorski łowi w Zatoce Gdańskiej i Puckiej od pokoleń. Jak mówi, to, co dziś dzieje się na Bałtyku, nie ma nic wspólnego z tradycyjnym rybołówstwem. – My, mali rybacy, żyjemy z dnia na dzień. Mamy limity, zaostrzenia, kontrole, a duże kutry łowią tyle, ile chcą. To one przeławiają morze – twierdzi.
Tłumaczy, że w praktyce selektywne połowy – prowadzone przez małe łodzie – są niemal bez znaczenia wobec skali działań dużych jednostek. – My mamy rocznie po 100–150 kilo dorsza, a duże kutry wyciągają po 30 czy 50 ton szprota jednym zaciągiem i jest tam dorsza od 5 do 10 proc. I to przy zakazie połowu dorsza. Jak oni to robią? Mają tzw. przyłów (przypadkowy połów innych gatunków ryb - dop. red.). W papierach wszystko się zgadza – opowiada.
Tyle ryb łowi się w Bałtyku
W 2024 r. z łowisk bałtyckich pozyskano 75,5 tys. ton ryb (stanowiących 57,7 proc. łącznej masy połowów), czyli o 20,5 proc. mniej w porównaniu z 2023 r. Ponadto w 2023 roku polska flota rybacka liczyła 824 statki i łodzi, natomiast w 2024 r. już 721 - wynika z danych GUS.
Nowości na cmentarzach. Na to Polacy wydają najwięcej pieniędzy
Ministrowie rolnictwa państw Unii Europejskiej uzgodnili nowe, wyższe kwoty połowowe na Morzu Bałtyckim, które będą obowiązywać w 2026 roku. Zgodnie z ustaleniami, limit połowowy na szprota zostanie zwiększony o 45 proc., natomiast na śledzia centralnego o 15 proc. względem wcześniejszych propozycji Komisji Europejskiej.
KE chciała utrzymać dotychczasowe limity – 139,5 tys. ton dla szprota i 83,8 tys. ton dla śledzia centralnego – jednak państwa członkowskie zdecydowały o korekcie. Bez zmian pozostaje zakaz połowów dorsza, obowiązujący od 2020 roku. Dopuszczono jedynie tzw. połowy przypadkowe: 430 ton dla dorsza wschodniobałtyckiego i 266 ton dla zachodniobałtyckiego.
"Przemysł, a nie rybołówstwo"
Pozorski twierdzi, że mali rybacy stali się ofiarą systemu, który premiuje skalę, a nie jakość połowów. – Kiedyś łowiło się dla ludzi. Dzisiaj łowi się dla paszarni. Liczy się tylko białko. To jest przemysł, a nie rybołówstwo – mówi. Przypomnijmy, że rybołówstwo paszowe to duże jednostki łowiące przede wszystkim na potrzeby przemysłu przetwórstwa rybnego.
Rybak z Helu nie ma wątpliwości, kto ponosi odpowiedzialność za stan morza. – Flota paszowa zniszczyła Bałtyk. Kiedyś dorsz zaczynał się odradzać, był w niezłej kondycji. Ale jak ma się odrodzić, skoro nie ma czym się pożywić? Cały narybek, którym się żywi – szprot i śledź – idzie na paszę. To tak, jakby człowieka postawić przy stole szwedzkim i nie dać mu zjeść – mówi.
Według niego to błędne koło, z którego nikt nie chce wyjść. – Wszyscy wiedzą, jak to działa. Jeden armator ma siedem kutrów, a łowią dwa. Z pozostałych biorą kwoty połowowe, przekładają między sobą i w papierach wszystko gra. A w morzu nie ma ryby – tłumaczy.
Pozorski podkreśla, że przez lata próbował zwrócić uwagę urzędników na skalę problemu. – Z każdym ministrem rozmawiałem, z sześcioma ostatnich rządów. Wszyscy słuchali, kiwali głową, a potem nic się nie działo – mówi.
Bartłomiej Gościniak ze Stowarzyszenia Armatorów Łodziowych z Kołobrzegu, przedstawiciel tzw. małego i średniego sektora rybołówstwa w rozmowie z WP Finanse tłumaczy, że sytuacja rybaków jest złożona, a decyzja o zwiększeniu limitów połowowych przyniosła branży nadzieję na poprawę.
W związku z trudną sytuacją ekonomiczną rybaków z zadowoleniem przyjęliśmy informację o zwiększeniu kwot połowowych śledzia centralnego oraz szprota, Nasze problemy wynikają z obowiązujących ograniczeń połowowych w tym zakazem ukierunkowanych połowów dorszowych, łososia oraz niskich kwot połowowych na ryby pelagiczne. Jako praktycy zauważamy wyraźną poprawę kondycji biologicznej dorsza w morzu bałtyckim. Prowadzone badanie naukowe w związku z czasem niezbędnym na zebranie danych i ich analizę publikowane są z opóźnieniem. Utrzymanie kwot dorszowych na przyłowy pozwoli na prowadzenie ukierunkowanych połowów takich ryb jak flądra i gładzica. Należy pamiętać, że przyłów dorsza jest nieunikniony w połowach innych gatunków w związku ze specyfiką morza bałtyckiego - tłumaczy.
"Nasze morze jest zaorane"
Według rybaka z Helu system doprowadził do sytuacji, w której mali rybacy znikają z mapy. – Postawili nas pod ścianą ekonomiczną. Ci najtwardsi jeszcze trwają, ale większość się skasowała. To był zawód dziedziczony z dziada pradziada. A teraz morze się kończy, a z nim my – mówi.
Pozorski przekonuje, że Bałtyk mógłby się odbudować, gdyby wstrzymać połowy paszowe choćby na kilka lat. – Starczyłoby trzy lata nie łowić, a ryba zaczęłaby wracać. Ale nikt na to nie pozwoli. A nas, małych, tylko kontrolują. Potrafią sprawdzić jedną skrzynkę flądry, a cysterny z rybą nikt nie widzi – mówi.
Nasze morze jest zaorane. Ja wypływam w morze i mam trzy kontrole inspektorów, gdzie łowię po dwie skrzynki flądry, a tamci przypływają, mają przełowienia i to nie jest pięć razy przełowiony limit - wyjaśnia.
Jego zdaniem sytuacja przypomina to, co stało się w innych częściach świata. – To już było. W Somalii też kiedyś byli rybacy. A jak flota paszowa przełowiła im morze, zostali piratami. My tu nie będziemy piratami, ale historia jest ta sama. Niszczą wszystko dla zysku – dodaje.
Gościniak ze Stowarzyszenia Armatorów Łodziowych z Kołobrzegu nie zgadza się z opinią, że za spadek populacji dorsza odpowiada przełowienie przez flotę paszową.
Jego zdaniem przyczyną są przede wszystkim zmiany środowiskowe: ocieplenie wód Bałtyku, spadek zasolenia i szybki wzrost populacji fok, których liczba – jak wskazuje – sięga już około 50 tysięcy osobników. Każda z nich, jak zauważa, zjada średnio 5 kilogramów ryb dziennie.
– Morze Bałtyckie przeszło przemianę i stało się morzem śledziowo-szprotowym – dodaje, zaznaczając, że takie cykle dominacji gatunków zdarzały się już w historii i nie są trwałe.
W naszej opinii nie jest prawdą, że zmniejszenie biomasy dorsza wynika z przełowienia pokarmu, tylko i wyłącznie ze zmian, które zachodzą w Morzu Bałtyckim. Dorsz przywyka do warunków obecnych w Bałtyku, czego efektem jest poprawa kondycji biologicznej dorsza występującego w ostatnich przyłowach do innych ryb - dodaje.
Pozorski przekonuje z kolei, że rybołówstwo paszowe powinno zostać całkowicie zakazane, a połowy ograniczone wyłącznie do celów konsumpcyjnych. – Niech łowią tyle, ile można zjeść, a nie tyle, ile da się sprzedać na białko. Jak się tego nie zatrzyma, to za kilka lat nie będzie ani dorsza, ani rybaków, ani turystów – ostrzega.
Według Komisji Europejskiej utrzymanie zakazu połowów dorsza ma chronić zagrożone stada. Urzędnicy wskazują na zły stan środowiska, ocieplenie wód i brak wlewów z Morza Północnego.
Dla małych rybaków to już nie tylko walka o dochód, ale o przetrwanie zawodu. – Z tego żyło się rodzinnie, całe pokolenia. Teraz już tylko garstka została. Jak nic się nie zrobi, to Bałtyk umrze, a w smażalniach zostanie odmrażany dorsz i hodowlany łosoś – podsumowuje rybak z Helu.
Magda Żugier, dziennikarka money.pl i WP Finanse