Norwegia nie jest rajem dla pracowników. Odwiedzamy Polaków, którzy zorganizowali jeden z najdłuższych strajków w tym kraju
Gdy pracodawca zmienił zasady pracy, nie rzucili papierami i nie przenieśli się gdzie indziej. Podjęli rokowania, a gdy to nie rozwiązało problemu, sięgnęli po rozwiązanie prawie niespotykane w norweskich firmach – zastrajkowali. Kilka tygodni po zakończeniu odwiedziliśmy jego uczestników, by porozmawiać o jednym z najdłuższych strajków pracowniczych w Norwegii.
26.12.2017 | aktual.: 26.12.2017 13:22
- Zadaliśmy kłam przekonaniu, że Polacy na emigracji nic innego nie robią, jak tylko kopią pod sobą dołki. My się zjednoczyliśmy i wystąpiliśmy przeciwko pracodawcy. Zrobiliśmy to nie tylko dla siebie, ale też dla tych, którzy przyjdą do pracy w firmie po nas. Nie ma zgody na oszukiwanie i nieuczciwość – mówią Polscy pracownicy przetwórni ryb, którzy w październiku zakończyli strajk przeciwko niezgodnym z prawem zasadom pracy.
Powody, dla których przyjechali do Norwegii, są właściwie takie same: ani „rzucić wszystko i wyjechać gdzieś daleko”, ani potrzeba życia blisko natury, wśród fiordów, ale pieniądze. Piotr mówi, że przyjechał, by spłacić długi. Oddał wszystko, ale w Norwegii pozostał. Krzysztof nie miał problemów finansowych, ale denerwowała go sytuacja w polskich firmach. Chciał pracować inaczej. Dziś pracuje w administracji zajmującej się przetwórstwem ryb firmie Norse Production.
W firmie pracuje bardzo wielu Polaków. Są też pojedynczy Słowacy czy Litwini, ale to pracownicy z Polski wykonują najcięższe prace. Do 2015 r., kiedy w Norwegii wprowadzono minimalne stawki godzinowe, Polacy byli bardzo pożądani. Moi rozmówcy mówią, że zaczynali od stawki 90 koron norweskich za godzinę (obecnie koronę można kupić za 43 grosze, ale gdy chłopaki przyjechali do Norwegii, przelicznik był bardziej korzystny). To znacznie mniej niż za tę samą pracę dostawali Norwegowie. Od ponad dwóch lat jest lepiej, przestali się czuć jak tania siła robocza.
- Kiedy pojawiliśmy się w firmie, pokazaliśmy, że można pracować inaczej – szybciej, wydajniej, dokładniej. Tutaj nikt nie pośpiesza pracowników. Skoro pracuje z taką, a nie inną szybkością, to pewnie znaczy, że to jego maksymalne tempo pracy – i co, jeśli zmuszany do szybszej pracy, ulegnie wypadkowi? – mówi Krzysztof Jedlikowski, jeden z liderów strajku.
- My o tych niuansach po przyjeździe nie wiedzieliśmy, więc robiliśmy to, co nam każą – i to z największą wydajnością. Każdemu zależało na pracy, więc się nie stawialiśmy – dodaje Mariusz Czwórnóg. – Dopiero z czasem dowiadywaliśmy się, czego pracodawcy robić nie wolno.
Chcesz przystąpić do związku zawodowego? Droga wolna, ale pracy może już nie być
W listopadzie 2016 r. załoga dowiedziała się, że pracodawca zmienił na ich niekorzyść rotacyjny system pracy. Mieli pracować przez 5 tygodni, a następnie mieć 3 tygodnie wolnego, które mogli wykorzystać na wyjazd do Polski. Praca w takim systemie oznaczała jednak niższe wynagrodzenie, które pod znakiem zapytania stawiało sens pobytu w Norwegii. Jedynym wyjściem była praca po nawet 17 godzin dziennie.
Umowy, które narzucił pracodawca, nie gwarantowały minimalnej liczby godzin na pełnym etacie. Mogło się więc okazać, że pracownicy przyjdą do zakładu, przepracują cztery godziny – i za tyle dostana wynagrodzenie.
Przetwórnia ryb, w której zorganizowano strajk, znajduje się niedaleko Bergen
- To był dla nas sygnał, że trzeba się zapisać do związków zawodowych i walczyć – opowiada Mariusz. – Tutejsze związki zawodowe tym się różnią od polskich, że nie działają w zakładach pracy, ale na zewnątrz, więc są niezależne, a nie siedzą u szefa w kieszeni. Są mocniejsze niż w Polsce, mają znacznie więcej narzędzi.
Gotowość przystąpienia do związku zadeklarowało 87 pracowników. Ostatecznie wycofało się kilkunastu, którzy mieli umowy na czas określony. Pracodawca jasno dał im do zrozumienia, że nie przedłuży z nimi umów, jeśli przystąpią do związków.
- Pamiętam takie spotkanie, kiedy jeden z menedżerów powiedział, że nikt siłą nas tu nie trzyma i w każdej chwili możemy odejść, a na nasze miejsce w każdym momencie można przywieźć kontener Polaków. Dokładnie tych słów użył: kontener Polaków – mówi Maciej Marwicz.
Norweski strajk w niczym nie przypomina polskiego
Strajk rozpoczął się, gdy trwające miesiącami negocjacje prowadzone przez związki zawodowe nie przyniosły rezultatów. Prawo norweskie zabrania strajku okupacyjnego. Protestujący muszą znajdować się poza terenem firmy i nie wolno im utrudniać pracy w zakładzie. Przez pięć tygodni protestujący zajmowali więc chodnik prowadzący do zakładu. W tym czasie nie wolno im było wejść do środka – musieli wcześniej zabrać nawet swoje rzeczy z szafek.
- W pierwszych dniach wejścia do firmy pilnowała specjalnie wynajęta do tego ochrona. To śmieszne, bo stanowiły ją dwie dziewczyny – opowiada ze śmiechem Sebastian. Jesienią nikomu jednak do śmiechu nie było.
Łukasz opowiada, że w ostatnim tygodniu strajku wypadał mu wcześniej zaplanowany urlop. Bił się z myślami, czy jechać, ale wygrała tęsknota za domem – jego rodzina mieszka w Polsce i bardzo rzadko się widują.
- Wróciłem, ale nie mogłem sobie znaleźć miejsca w domu. I wtedy moja żona, która przez tyle tygodni mnie nie widziała, powiedziała, że byłbym głupi, gdybym teraz odpuścił.
Spakował się i kupił bilet lotniczy do Norwegii na następny dzień.
- Kiedy zobaczyłem w kolejce do odprawy kolegę z zakładu, który też skrócił urlop, poczułem wielką siłę. Dzięki temu strajkowi poczuliśmy, że naprawdę możemy na sobie polegać. Choć pracowaliśmy ze sobą niekiedy od kilku lat, to właśnie ta sytuacja sprawiła, że wytworzyły się prawdziwe więzi – opowiada.
„Pojechali do pracy, a chcą kasy za nic” – pisali niektórzy polscy internauci
Protesty pracowników zdarzają się w Norwegii bardzo rzadko, nic więc dziwnego, że sprawą szybko zainteresowały się media - i norweskie, i polskie. Norwegowie stali murem za Polakami. Nierówne traktowanie z jakiegokolwiek powodu jest tam bardzo źle widziane, więc walka o równe traktowanie spotkała się z przychylnością relacjonujących sprawę dziennikarzy i internautów. Co innego polscy internauci.
- Wielokrotnie czytaliśmy o sobie, że jesteśmy roszczeniowi – mówi Piotr. – Przyjechaliśmy, to mamy pracować i siedzieć cicho. Wydaje mi się, że takie nieprzychylne komentarze pisali ludzie, którzy nie wiedzą, jak wygląda praca w przetwórni ryb.
Automatyzacja? Nie w tej firmie
Nie dostaliśmy zgody na wejście na teren fabryki. Szkoda, bo chcieliśmy pokazać, jak wygląda codzienna praca. Mogę jedynie zapytać o to moich rozmówców.
- To nie łatwa praca, zwłaszcza w tej fabryce. Mamy kontakt z ludźmi z innych fabryk i wiemy, że są bardziej zmechanizowane. U nas większość pracy odbywa się manualnie. Wygląda to tak: przypływa statek. Nie ciężarówka, bo nie mówimy o tonie czy dwóch ryb, ale 200 tonach. Następnie są wpompowywane do specjalnych siatek umieszczonych w morzu i stamtąd są pompowane na teren fabryki. W kolejnym kroku są rażone prądem i patroszone – opowiadają.
Która część pracy jest najtrudniejsza? Piotr mówi, że może nie tyle najtrudniejsza, co najcięższa, jest praca na terminalu, bo polega na przerzucaniu pudeł ważących 35 kilogramów na wysokość 210 cm. I tak przez 16 godz.
Wychodzi około 80 pudełek na godzinę.
To jeszcze nie koniec
Protest wsparły również inne związki zawodowe. Ich udział okazał się kluczowy. Pracodawca przez 5 tygodni nie zgadzał się uwzględnić żądań załogi i przystąpił do rozmów dopiero, gdy – pod naciskiem właśnie związków – współpracujące z przetwórnią firmy zagroziły, że przestaną dostarczać komponenty, na przykład pudełka do pakowania ryb.
Pytam, czy są zadowoleni z wynegocjowanego układu zbiorowego.
- Pewnie, że układ mi się podoba, szkoda tylko, że choć upłynęły dwa miesiące, dokument nadal nie funkcjonuje – komentuje Sebastian. – Nasz menedżer twierdzi, że firma nie jest gotowa na wdrożenie układu, na przykład system informatyczny jeszcze nie jest dostosowany.
W firmie wszystko jest zatem po staremu: pracownicy pracują w systemie pięciu tygodni pracy i trzech wolnych. Dodatkowo uczestnicy strajku skarżą się, że są dyskryminowani. Nie dostają dobrze płatnych nadgodzin, za to członkowie załogi, którzy w strajku nie uczestniczyli, regularnie pracują dodatkowe godziny. Prawdopodobnie wkrótce więc do sądu trafią dwie sprawy: o zobowiązanie pracodawcy do wdrożenia układu zbiorowego i właśnie o nieuczciwe traktowanie związkowców.
Pytałam wszystkim moich rozmówców, czy nie rozważali najprostszego rozwiązania, czyli po prostu rzucenia pracy. - Problemy trzeba rozwiązywać, a nie od nich uciekać. My sobie odpuścimy, ale na nasze miejsce przyjdą inni Polacy, którzy zostaną skonfrontowani z tymi samymi problemami. Trzeba tę sprawę doprowadzić do końca – deklarują zgodnie.