Adam Glapiński, prezes Narodowego Banku Polskiego, podczas konferencji dotyczącej stanu polskiej gospodarki © FORUM | RM

O inflacji, stopach, bezrobociu, grzaniu i chłodzeniu. Z pandemią w tle

Patryk Słowik
30 grudnia 2021

Patrzenie wyłącznie na jeden wskaźnik gospodarczy, bez spoglądania w inne, to prosta droga do kryzysu gospodarczego i społecznego. W sytuacji, gdy jedni gardłują: "Polska ma najwyższą inflację w Europie!", a drudzy odpowiadają: "Wysoka inflacja jest wszędzie!", aby zbliżyć się do prawdy, warto poszukać odpowiedzi środka.

O inflacji w Polsce mówi się zazwyczaj na dwa sposoby. Jeden: niezrozumiały dla przeciętnego odbiorcy, który dziwi się, że za chleb płaci z miesiąca na miesiąc więcej.

Drugi: niesłychanie uproszczony, momentami wręcz prostacki i w efekcie fałszujący obraz.

Postarajmy się znaleźć środek. Jest bowiem wiele pytań, na które warto byłoby poznać odpowiedź.

  • Dlaczego mamy inflację?
  • Czy Polska rzeczywiście radzi sobie najgorzej w Europie?
  • Czy podnoszenie stóp procentowych to remedium na obecną chorobę?
  • Czy czeski bank centralny jest mądrzejszy od polskiego?
  • Czy powinniśmy patrzeć z uwagą na kredytobiorców, którzy zapożyczyli się "pod korek"?
  • Czy grozi nam bezrobocie?
  • Jakie błędy popełnił Narodowy Bank Polski?
  • I wreszcie - co ma do tego wszystkiego pandemia?

Skąd się bierze inflacja?

Spokojnie, nie będzie akademickiego wykładu. Skupmy się nie na teorii, lecz na praktyce. A dokładniej - na tym, z czym mamy do czynienia obecnie.

Podwyższenie inflacji - w uproszczeniu widoczny wzrost cen okres do okresu, czyli przede wszystkim rok do roku - to dziś zjawisko globalne. Inflacja rośnie w USA, rośnie w Niemczech, rośnie w Czechach, rośnie też w Polsce.

Z czego to wynika? Przede wszystkim z faktu, że mamy do czynienia z inflacją podażową. Oznacza to, że jest ona skutkiem przede wszystkim wzrostu kosztów produkcji.

Energia elektryczna, jak wynika z danych Eurostatu, podrożała rok do roku o 27 proc.

Jest to związane ze wzrostem cen gazu - ten zaś wynika w istotnej mierze z sytuacji geopolitycznej i faktu, że wiele państw uzależnionych jest od dostaw z Rosji. W ostatnich miesiącach wzrastała też cena ropy naftowej.

Nie trzeba zaś długo przekonywać, że wzrost cen energii przekłada się na zmianę cen wielu innych produktów.

Dowodem na to jest zmiana cen żywności. Z badań Euler Hermes (to międzynarodowa grupa finansowa o dobrej reputacji) wynika, że od początku pandemii, czyli od początku 2020 r., światowe ceny żywności wzrosły o 43 proc.

Od początku pandemii, czyli od początku 2020 r., światowe ceny żywności wzrosły o 43 proc.
Od początku pandemii, czyli od początku 2020 r., światowe ceny żywności wzrosły o 43 proc. © money.pl | Rafał Parczewski

Pandemia koronawirusa wstrzymała też na kilka miesięcy produkcję wielu towarów oraz w najlepszym razie zwęziła, a w gorszym - przerwała, łańcuchy dystrybucji.

Wie to każdy, kto chce kupić nowy samochód osobowy. Doszliśmy do etapu, w którym to sprzedawca wyświadcza przysługę kupującemu, że sprzeda mu chodliwy towar. Wiedzą to ci, którzy postanowili wybudować dom. Abstrahując od cen materiałów, w wielu województwach kupienie drewna - produktu bądź co bądź dość zwyczajnego - okupione jest wielotygodniowymi staraniami.

Przyczyny tego stanu rzeczy są dwie.

Pierwsza to zmieniająca się na przestrzeni lat polityka magazynowania towarów. Opisywał ją szerzej Piotr Wójcik w "Dzienniku Gazecie Prawnej" (wydanie z 17 grudnia 2021 r.).

W skrócie chodzi o to, że przedsiębiorcy, aby być coraz bardziej konkurencyjnymi na rynku, zmniejszali swoje zapasy. W ten sposób można redukować koszty magazynowania towarów, nie wydawać pieniędzy na coś, co nie ma pewności, że zostanie sprzedane. W zwyczajnym życiu wielu z nas to odczuwało, gdy decydowaliśmy się na zakup wybranego sprzętu za pośrednictwem sklepu internetowego, a krótko po złożeniu zamówienia dostawaliśmy informację, że towaru nie ma, bądź będziemy musieli na niego zaczekać.

Model odchudzania zapasów opierał się na dobrej logistyce i balansie pomiędzy popytem a podażą. Szkopuł w tym, że pandemia i związane z nią ograniczenia wywróciły tę równowagę. W efekcie surowce, półprodukty i produkty przestały docierać do sprzedawców albo przychodziło ich mniej.

Druga kwestia to rynek półprzewodników, które przez wielu nazywane są współczesnym złotem.

Chodzi o cienkie płytki monokrystalicznego krzemu. Wykorzystuje się je do produkcji czipów krzemowych i mikroukładów.

Mówiąc najprościej: to absolutnie podstawowy materiał w mikroelektronice. Bez niego ciężko sobie wyobrazić samochód, komputer czy telefon komórkowy.

Pandemia i tu wywróciła rynkową równowagę. Tak jak bowiem zakup wielu towarów ludzie odłożyli na spokojniejsze czasy, tak urządzenia elektroniczne zyskały na popularności. Wartość globalnej sprzedaży półprzewodników w grudniu 2020 r. była o blisko 10 proc. większa niż w grudniu 2019 r.

Wartość globalnej sprzedaży półprzewodników w grudniu 2020 r. była o blisko 10 proc. większa niż w grudniu 2019 r.
Wartość globalnej sprzedaży półprzewodników w grudniu 2020 r. była o blisko 10 proc. większa niż w grudniu 2019 r. © SIMC | SIMC

Jednocześnie możliwości produkcyjne spadły. To efekt między innymi srogiej zimy w krzemowym zagłębiu - Kalifornii, a także poważnych kłopotów (związanych i z warunkami atmosferycznymi, i z pandemią) w drugim popularnym miejscu produkcji, czyli Tajwanie.

I tu wracamy wreszcie do inflacji. Skoro zmniejszyła się produkcja, magazyny były na wpół puste, a na wiele towarów jest więcej osób chętnych niżeli sprzętu - ceny rosną. I dzieje się to na całym świecie.

Co z tą Polską?

"Polska ma najwyższą inflację w Europie!" - gardłują jedni.

"Wysoka inflacja jest wszędzie!" - odkrzykują drudzy.

Jak jest naprawdę?

Zacznijmy od tego, że wskaźników mierzenia inflacji jest kilka. Warto jednak wybrać taki, dzięki któremu można porównać inflację w wielu państwach. Porównywać bowiem należy jabłka z jabłkami, a nie z gruszkami.

Uznajmy więc za wiarygodne dane Eurostatu. Wynika z nich, że inflacja w Polsce w listopadzie wyniosła 7,4 proc. (czyli ceny rok do roku wzrosły o 7,4 proc.).

Oznacza to czwarty najwyższy wynik spośród państw Unii Europejskiej. Wyższa inflacja jest na Węgrzech (7,5 proc.), w Estonii (8,6 proc.) oraz na Litwie (9,3 proc.).

Średnia unijna to 5,2 proc., a choćby w Portugalii i Francji inflacja oscyluje wokół 3 proc.

Wiemy już więc, że inflacja w Polsce nie jest najwyższa w Europie. Ale faktycznie jest ona wyższa niż w większości państw UE.

Z czego to wynika? I tu znów wyjaśnienia są dwa.

Pierwsze wymaga spojrzenia na inflację w państwach członkowskich UE tuż przed wejściem w okres pandemii.

W grudniu 2019 r. inflacja w Polsce - zgodnie z danymi Eurostatu - wyniosła 3 proc. Średnia unijna wynosiła 1,6 proc. Polska miała szósty najwyższy odczyt w UE.

Jednocześnie Polska miała największą dynamikę wzrostu produktu krajowego brutto w całej UE.

Z gospodarczego punktu widzenia była to sytuacja dobra. Inflacja rzędu 3 proc. przy rozgrzanej do czerwoności gospodarce, zwiększających się inwestycjach oraz niskim bezrobociu to świetna pozycja do gonienia bardziej rozwiniętych państw wspólnoty.

Przyszła jednak pandemia. Wpłynęła ona - choćby z wcześniej wymienionych powodów - na wzrost inflacji. I tak jak Polska miała ją wyższą od większości państw UE przed pandemią, tak ma ją i teraz.

Ale jest też drugie wytłumaczenie. Opiera się ono na popularnej teorii, wyniesionej do rangi ekonomicznego przykazania przez Miltona Friedmana, że nie ma darmowych obiadów.

Czas pandemii i gospodarczego zamknięcia skutkował działaniami osłonowymi wdrażanymi przez poszczególne państwa członkowskie.

W Polsce były to tzw. tarcze. W pierwszym etapie pandemii, gdy zastosowano ścisły lockdown, rządzący postanowili chronić miejsca pracy. Do firm popłynął szeroki strumień pieniędzy. Warunkiem ich otrzymania była deklaracja, że nie będzie się zwalniało pracowników.

Sporo pieniędzy wpompowano też w biznes, który stał na skraju bankructwa.

Cała operacja - wliczając w to różne świadczenia, pożyczki bezzwrotne, subwencje - to grubo ponad 100 mld zł.

W pierwszym etapie pandemii, gdy zastosowano ścisły lockdown, rządzący postanowili chronić miejsca pracy. Do firm popłynął szeroki strumień pieniędzy
W pierwszym etapie pandemii, gdy zastosowano ścisły lockdown, rządzący postanowili chronić miejsca pracy. Do firm popłynął szeroki strumień pieniędzy © money.pl

Polska, nie ma się co oszukiwać, jest państwem na dorobku. Niezależnie od deklaracji polityków, nie ma możliwości, by państwo nie odczuło tak ogromnego wydatku.

W części odczuwamy to my wszyscy - właśnie w postaci podwyższonej inflacji. W państwach, w których pomoc publiczna podczas pandemii była znacznie mniejsza, wskaźnik jest o 1-2 punkty proc. niższy niż w krajach, które - tak jak Polska - postanowiły wpompować wiele pieniędzy na rynek.

Otwartym pytaniem pozostaje, czy było warto. Osoby, które miały stabilną pracę i wiedziały, że jej nie stracą, powiedzą zapewne, że nie. Ci, których pieniądze wypłacone przedsiębiorcom, uratowały przed bezrobociem lub upadłością - zapewne wolą ponieść skutek w postaci wyższej inflacji.

Stopy tylko podnosić

Inflacja to coś, na co można wywierać wpływ. Nieodpowiedzialna polityka potrafi wpędzić ją w galop, który prowadzi do ruiny kraju. Zarazem polityka mądra może pomóc w redukowaniu inflacji.

Jednym z narzędzi redukcji, wręcz podstawowym, jest podnoszenie stóp procentowych. Ma to na celu - w pewnym uproszczeniu, rzecz jasna - ograniczenie wędrujących po rynku pieniędzy. Przekłada się zaś m.in. na wzrost rat kredytów, w tym kredytów hipotecznych.

W Polsce stopy procentowe przez długie lata były na bardzo niskim poziomie. Niedawno zaczęła je podnosić Rada Polityki Pieniężnej.

W efekcie średnia rata modelowego kredytu hipotecznego (kredyt w wysokości 300 tys. zł zaciągnięty na 25 lat) wzrośnie o ok. 400 zł miesięcznie.

Wszystko wskazuje na to, że w celu zduszenia inflacji konieczne będą kolejne podwyżki. I ktoś, kto płacił jeszcze niedawno 1300 zł raty miesięcznie, niebawem zapłaci ok. 2000 zł.

I tu docieramy do kilku wątpliwości. Po pierwsze, czy prawdą jest, że polscy decydenci w Radzie Polityki Pieniężnej i Narodowym Banku Polskim zareagowali zbyt późno.

Po drugie, czy dalej podnosić stopy procentowe.

I po trzecie - co to oznacza dla kredytobiorców.

Krytycy polskiego podejścia do zduszania inflacji uważają, że gdyby decydenci zareagowali wcześniej, to nie trzeba byłoby podnosić stóp procentowych tak drastycznie. Jako przykład odpowiedzialnej polityki pokazują Czechów i tamtejszy bank centralny.

Sęk w tym, że to podejście jest i fałszywe, i w ogóle niemające sensu.

Fałszywe, gdyż Czechy po intensywnym podnoszeniu stóp procentowych... robią to dalej. Okazało się, że szybkie działanie nie poskutkowało oczekiwanymi rezultatami, gdyż dotychczasowe podwyżki nie pomogły zredukować inflacji. Innymi słowy, krytycy polskiego podejścia za wzór pokazują czeskie, które nie zadziałało. Stało się tak między innymi z tego powodu, że zmiany stóp procentowych wpływają na przyczyny popytowe inflacji, a nie podażowe.

Ale porównanie sytuacji polskiej do czeskiej jest z zasady nieuprawnione. A to dlatego, że całkowicie różnie wyglądają w tych dwóch państwach rynki kredytów hipotecznych.

W Czechach od lat dominuje sprzedaż kredytów hipotecznych ze stałą stopą. Obecnie niespełna 5 proc. udzielonych kredytów jest opartych o stopę zmienną. A na przestrzeni ostatnich 25 lat (średni okres kredytowania) ani razu w Czechach odsetek udzielonych kredytów o zmiennej stopie nie był wyższy niż tych o stałej.

W Polsce z kolei przez wiele lat ponad 99,9 udzielanych kredytów to te o zmiennej stopie. W ostatnich latach wzrosła liczba zobowiązań o stopie stałej - wynosi "oszałamiające" 5 proc.

Dlaczego to takie ważne? Dlatego, że ostre podnoszenie stóp procentowych w Czechach w istotnej mierze uderza w banki, które mniej zarobią. W Polsce - uderza przede wszystkim w konsumentów, którzy ponoszą pełną odpowiedzialność za wzrost stóp procentowych.

Dlatego czeskim decydentom z o wiele większą łatwością przychodzi podnoszenie stóp. W Polsce takie działanie byłoby sprowadzeniem katastrofy na setki tysięcy rodzin, które nie miałyby pieniędzy na zapłatę raty za dom lub mieszkanie.

Niektórzy ekonomiści mówią: jak ktoś wziął kredyt, to musi liczyć się z tym, że stopy procentowe mogą istotnie wzrosnąć.

Tyle że nawet jeśli to twierdzenie jest zasadniczo słuszne, to w praktyce tak się nie działo. Polacy w ostatnich latach często zapożyczali się "pod korek". Część uznawała, że niskie stopy procentowe i gospodarcze prosperity to stan, którego nie może nic zmienić. Bądź co bądź, łatwo przyzwyczaić się do dobrobytu. Inni nie mieli wyjścia - potrzebowali własnego lokum, widzieli, że rata kredytu bywa niższa od ceny wynajmu, a i tak comiesięczna płatność do banku - nawet przed podniesieniem stóp - była dużym wyrzeczeniem.

Mitem bowiem jest, że kredyty biorą głównie ludzie dobrze zarabiający.

Z danych Urzędu Komisji Nadzoru Finansowego za 2018 r. wynika, że 60 proc. kredytobiorców zarabiało poniżej 6 tys. zł netto miesięcznie, 25 proc. kredytobiorców zarabiało poniżej 4 tys. zł netto, a 2 proc. zarabiało mniej niż 2 tys. zł netto.

Przy czym - tu ważne zastrzeżenie - często ta kwota rozkładała się na kilku domowników (jednym "kredytobiorcą" według statystyk UKNF mogą być małżonkowie i ich wspólne dochody dają dochód "kredytobiorcy").

I teraz dochodzimy do kluczowego parametru: DSTI. To relacja środków przeznaczanych na obsługę zobowiązań kredytowych do dochodu kredytobiorcy. Mówiąc prościej: ile procent posiadanych pieniędzy jest wydawanych na kredyt.

Wysokie DSTI to takie powyżej 40 proc., czyli gdy ktoś wydaje 40 proc. swoich dochodów na spłatę kredytu. I tak jak w przypadku dużo zarabiających, DSTI na poziomie 40-50 proc. zazwyczaj nie jest kłopotem, tak u osób przeciętnie zarabiających to już kredyt "pod korek".

Tymczasem aż 10 proc. kredytów o wysokim DSTI to te udzielane kredytobiorcom o miesięcznych dochodach do 4 tys. zł netto.

Osób o niskich lub przeciętnych dochodach i sporym jak na ich możliwości finansowe kredycie pojawia się na rynku 20 tys. rocznie.

Śmiało więc można założyć, że w takiej sytuacji znajduje się kilkaset tysięcy Polaków. Czy 200, czy 350 - tego nie wiadomo, gdyż wymagałoby to dokładnego prześledzenia, jak chętnie banki udzielały kredytów w danym roku (w ostatnich latach na pewno chętniej niż dekadę temu).

Tym samym Rada Polityki Pieniężnej, podejmując decyzje o utrzymywaniu bądź podnoszeniu stóp procentowych, decyduje pośrednio o losie tych osób. Ich, najzwyczajniej w świecie, nie stać na płacenie po kilkaset złotych więcej miesięcznie.

Oczywiście Polska nie może również stać się zakładniczką zapożyczonych "pod korek". Istotą jest prowadzenie rozsądnej polityki pieniężnej - szukanie przestrzeni pomiędzy dramatami tysięcy Polaków, a pozwoleniem na rozpędzanie się inflacji.

Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że część liberalnych ekonomistów uważa, że zawsze jest dobry czas na podniesienie stóp procentowych. I zarazem ci sami fachowcy nigdy nie widzą odpowiedniego momentu na obniżanie stóp.

Ale podniesienie stóp procentowych to nie tylko kłopot dla kredytobiorców - byłoby to zbyt proste. To droga do schłodzenia gospodarki i wzrostu bezrobocia.

Sprawa jest bowiem prosta: jeśli decydenci postanowią "zabrać" trochę pieniędzy z rynku, ludzie będą mniej wydawać, a biznes docelowo mniej produkować. W efekcie w sklepiku na rogu potrzebny będzie jeden pracownik, a nie dwóch.

Mówiąc brutalnie: jest przestrzeń na redukcję zatrudnienia. Według unijnych wskaźników bezrobocie w Polsce jest bardzo niskie - raptem 3,4 proc. Mniejsze, wśród państw UE, jest jedynie w Czechach, Holandii i Niemczech. Wzrost wskaźnika nawet do 6 proc. nie byłby statystyczną tragedią.

Pytanie jednak brzmi, czy Rada Polityki Pieniężnej powinna wprowadzać rozwiązania, które poskutkują utratą pracy przez, dajmy na to, 200 tys. Polaków.

Część ekonomistów uważa, że tak: bo zadaniem banków centralnych i organów odpowiedzialnych za politykę pieniężną państwa jest patrzenie na inflację i stopy procentowe, a nie na bezrobocie. Tyle że to postawa - twierdzą inni - nieludzka. Założeniem jest bowiem skrajne skomplikowanie życia tysiącom obywateli.

To drugie założenie wydaje się rozsądniejsze.

Wysoka inflacja przy wysokim bezrobociu byłaby tragedią. Podwyższona inflacja przy bardzo niskim bezrobociu nie jest jednak aż tak dużym problemem, by ją niwelować poprzez pośrednie wyrzucanie ludzi z pracy.

Warto patrzeć również na wzrost płac. Niezależnie od tego, co ktoś uważa na ten temat, te rosną w Polsce bardzo szybko. W listopadzie 2021 r. wzrost płac w sektorze przedsiębiorstw wyniósł 9,8 proc. rok do roku. Czyli - przynajmniej statystycznie - wynagrodzenia osób pracujących w sektorze prywatnym rosną szybciej niż ceny. Choć - rzecz jasna - dla osób, które nie mogą się od dawna doprosić podwyżki, żadne to pocieszenie.

Jazda po Glapińskim

Po lekturze publikacji medialnych oraz opinii w portalach społecznościowych można odnieść wrażenie, że głównym winowajcą podwyższonej inflacji jest Adam Glapiński, prezes Narodowego Banku Polskiego. Jednocześnie ktoś mógłby uznać, że za wszelką cenę staram się szefa banku centralnego wybielać.

Tymczasem - moim zdaniem - Narodowy Bank Polski nie jest bez winy. Ale jego odpowiedzialność jest zupełnie inna, niżeli to mu się przypisuje.

Narodowy Bank Polski nie jest bez winy. Ale jego odpowiedzialność jest zupełnie inna, niżeli to mu się przypisuje
Narodowy Bank Polski nie jest bez winy. Ale jego odpowiedzialność jest zupełnie inna, niżeli to mu się przypisuje © Flickr | NBP

Faktycznie Rada Polityki Pieniężnej, bądź co bądź organ NBP (choć członkowie rady są od banku centralnego niezależni), mogła szybciej rozpocząć cykl podnoszenia stóp procentowych. Doświadczenia innych państw pokazują jednak, że nie miałoby to istotnego znaczenia dla obecnej sytuacji inflacyjnej. Aby działanie było skuteczne, musiałoby być rozłożone w czasie znacznie bardziej niżeli kilka miesięcy. Wiadomo, że nie było miejsca na podnoszenie stóp procentowych w trakcie gospodarczego lockdownu i okresu największej niepewności o przyszłość. Trzeba by więc podwyżki rozpocząć jeszcze przed wybuchem pandemii.

A zatem oczywiście można by zareagować lepiej, pod jednym wszakże warunkiem: przewidzenia pandemii oraz właściwego ocenienia jej skutków dla światowej podaży. Narodowy Bank Polski, w tym Adam Glapiński, pandemii nie przewidział. Trudno jednak za to kogokolwiek na poważnie obwiniać.

Dlaczego więc twierdzę, że NBP zbłądził? Ano dlatego, że popełniono szereg błędów komunikacyjnych.

Adam Glapiński, chcąc zaspokoić potrzeby mediów oraz uspokoić Polaków, kilkukrotnie wskazał, że inflacja jest przejściowa. Wspominał też o różnych progach, których nie przekroczymy, a które przekraczaliśmy po zaledwie kilku tygodniach od wypowiedzi.

Takie słowa prezesa banku centralnego powodowały, że niektórzy, nawet całkiem solidni eksperci rynkowi, tracili wiarę we właściwe pojmowanie sytuacji przez NBP. W efekcie łatwiej było zarzucić Radzie Polityki Pieniężnej błędy, których ta nie popełniła. Proste przeniesienie: jeśli prezes NBP nie doszacował inflacji w wypowiedzi dla mediów, to zapewne cały bank oraz Rada nie podjęły działań, które mogły nas uchronić przed inflacją.

Otóż nie mogły. Ale wypowiedzi, w których bagatelizowano sytuację, były niepotrzebne. I najbardziej zaszkodziły chyba samemu bankowi, bo ograniczyły zaufanie do jego prognoz i działań.

Długie wyjście

Musimy przyzwyczaić się do funkcjonowania w świecie podwyższonej inflacji. Jej szybkie redukowanie za pomocą instrumentów polityki pieniężnej byłoby opłakane w skutkach dla tysięcy mniej zamożnych Polaków. Sytuacja na rynkach światowych nie wskazuje zaś, by w najbliższym czasie doszło do uspokojenia się sytuacji i zatrzymania się wzrostu cen np. żywności.

Pandemia koronawirusa bez wątpienia przeorała nie tylko nasze zdrowie, lecz także gospodarkę. Zresztą, nie wiemy jeszcze, jaki wpływ wywrze. Część państw wprowadza przecież radykalne ograniczenia w związku z kolejnymi falami zachorowań. Może to się dalej odbijać na biznesie.

Jesteśmy jednak w Polsce w całkiem dobrej sytuacji: mamy niskie bezrobocie, solidny wzrost gospodarczy (wzrost o 5,3 proc. w trzecim kwartale 2021 r. w porównaniu z poprzednim rokiem), imponującą dynamikę produkcji przemysłowej (w listopadzie 2021 r. wzrost o 15,2 proc. rok do roku), szczególnie w branżach nastawionych na eksport.

Żeby była jasność: nie ma powodów do radości, że inflacja w Polsce dobija do 8 proc. Ale postrzeganie gospodarki wyłącznie przez pryzmat jednego wskaźnika to droga donikąd.

Napisz do autora: Patryk.Slowik@grupawp.pl

Źródło artykułu:WP magazyn
inflacjainflacja 2021stopy procentowe
Komentarze (365)